Prolog
Kubek z parującą herbatą stał na nocnym stoliku. W całym pokoju roznosił się cudowny aromat miodu i goździków. Eurydyka poczuła ogromną i nieodpartą chęć napicia się. Wyciągnęła rękę, zamknęła oczy, uspokoiła oddech i wyciszyła się. Wyobraziła sobie, jak kubek z herbatą odrywa się od stolika, potem zaś majestatycznym lotem płynie w powietrzu w jej stronę. Prawie natychmiast poczuła przyjemne muśnięcie myśli, towarzyszące czarowaniu.
Gliniany brązowy kubek oderwał się od nocnego stolika i zaczął powoli przemieszczać się w stronę dziewczynki. Zdecydowanie trudno jednak byłoby nazwać to majestatycznym lotem. W powietrzu kubek bardziej przypominał walczący ze sztormem żaglowiec niż majestatycznie szybującego ptaka. Co chwila zwalał się w dół, grożąc rozbiciem o podłogę lub co najmniej rozlaniem zawartości na pięknym szkolnym dywanie. Eurydyka zaciskała oczy i pociła się, by wyciągać go w górę z nagłych upadków. Lecz zdawało się to przynosić mizerne rezultaty.
— Nie! — szept Alicji dobiegł ją tuż koło ucha. — Co robisz?
— Nnno… podaję sobie… herbatę — wystękała Eurydyka.
— Wiesz przecież, że czarowanie w pokojach jest absolutnie zabronione dla pierwszoroczniaków szkoły magii! — usłyszała.
Alicja, dziewięcioletnia blondynka — współlokatorka Eurydyki w Szkole Magii, Czarodziejstwa, Magicznych Zwierząt Itepe — miała rację. Polecenie było oczywiste, jasne i zrozumiałe dla każdego. Absolutny zakaz czarowania, czy w ogóle używania magii w jakiejkolwiek formie, poza klasami szkolnymi. Szczególnie zaś — na terenie dormitorium, w którym młode adeptki magii mieszkały, odrabiały zadania domowe i spędzały czas poza szkołą. Miała rację — co z tego? Wiedzieć i rozumieć to jedno, a być posłusznym to drugie. Jak w każdej szkole z internatem i jak wśród chyba wszystkich prawienastolatek, łamanie zakazów było na porządku dziennym. Szcze¬gólnie tego zakazu. Różnica polegała jedynie na tym, że Eurydyka łamała go dość często i otwarcie. Alicja zaś, która aspirowała do roli prymuski w klasie, uciekała się do czarowania w ostateczności. I za każdym razem przypominała wszystkim wokół, jak źle robią. Łamią obowiązujące przepisy. I w ogóle…
— No, dobrze, już dobrze… — sapnęła Eurydyka. — Ale teraz to już chyba nie mogę się wycofać… Ojć… Ala! Pomóż…
— Ech… — zrezygnowana dziewczynka pokręciła głową.
Przymknęła powieki i również wyciągnęła rękę przed siebie. Uspokoiła się i wyciszyła, podobnie jak zrobiła to przed chwilą jej młodsza czarnowłosa koleżanka. Mimo woli uśmiechnęła się, gdy moc musnęła jej myśli i przepłynęła przez nią. Była o rok starsza od Eurydyki i chodziła już do drugiej klasy w szkole czarowania. Poza tym, znacznie więcej czasu spędzała na nauce, a znacznie mniej na robieniu psikusów. Dlatego w jej przypadku czar udał się bezbłędnie. Chwyciła w myślach kubek strumieniem mocy. Pewnym siebie ruchem złączyła swój strumień ze strumieniem przyjaciółki. Wspólnymi siłami przeniosły kubek wprost w dłonie Eurydyki. Tym razem faktycznie popłynął majestatycznie, jak łabędź po tafli jeziora.
— Oj, Dyka, Dyka… — Alicja ze śmiechem pokiwała palcem.
— No, co? — Eurydyka roześmiała się zawadiacko. — Zawsze byłam niegrzeczna i niepokorna.
— Życie mnie do tego zmusiło… — posmutniała od razu.
Smutek grymasił jej twarz ledwie ułamek sekundy. Prawie natychmiast rozchmurzyła się. Próbowała udawać — na swój aktorski sposób — że owa żałość i smutek były tylko elementem gry, częścią kolejnego psikusa. Alicja, która znała ją dobrze, tak jak i jej aktorstwo, nie dała się jednak złapać na wyświechtany numer.
— I tu cię mam! — zawołała. — Twoja historia. Miałaś mi ją…
— Miałam ci ją, co? — przerwała jej szybko Eurydyka.
— Obiecałaś! — Ala zrobiła słodkie oczy, trzepocząc rzęsami.
— Mój Boże, Alicja! Ale to już siódmy raz! Znasz ją na pamięć.
— Wiem… Ale tak pięknie opowiadasz. I tak zabawnie! Proszę!
Dziewczynka zamyśliła się, marszcząc zabawnie nosek i robiąc przy okazji zagniewaną minę.
— O nie! — zawołała. — Nie tym razem…
— Dyka? — Alicja była odrobinę zaskoczona.
— Nie za darmo! Gardło sobie zdzieram, zanudzam samą siebie, opowiadając w kółko to samo. Też muszę coś z tego mieć.
— Dobra! — odparowała natychmiast Alicja. — Obiecuję… nie podkabluję cię! Nie powiem nikomu, że czarowałaś w pokoju.
Eurydyka spąsowiała ze złości i krzyknęła:
— Ty małpo w ciapki! Nie ze mną te numery! I tak nie doniesiesz, bo by się wydało, że sama czarowałaś…
— Niech ci będzie! Dam ci odpisać zadanie domowe z runów!
— Pięć razy — odpaliła tamta bez zastanowienia. — Z rzędu…
— Raz!
— Cztery!
— Dwa! — Alicja powoli dawała za wygraną.
— No, niech już stracę… — westchnęła Eurydyka. — Cztery…
— Co? — zaśmiała się Alicja. — Tak nie wolno! Nie ma, nie ma. Trzy i kropka. Acha! I następnym razem ruszasz tyłek po herbatę osobiście! Żadnego czarowania w pokoju.
— Ech, ty! — powiedziała półgłosem zrezygnowana Eurydyka. — Gdybym cię tak nie lubiła to by ci tak łatwo ze mną nie poszło.
— Opowiadaj, opowiadaj! — zawołała w odpowiedzi Alicja, podskakując z radością całym ciałem po swoim łóżku.
Starej i wysłużonej kanapie niezbyt się to spodobało. Miała już swoje lata. Lulała do snu kilkanaście roczników adeptów Szkoły Magii, Czarodziejstwa, Magicznych Zwierząt Itepe. Cóż mogła jednak poradzić? Poskarżyła się jedynie żałosnym skrzypieniem sprężyn, gdy Eurydyka wymościła się wygodnie na niej. Pociągnęła przy tym duży łyk ciepłej ciągle herbaty z miodem i goździkami. I rzekła:
— Ta historia zaczyna się dość smutno…
— Ale dobrze się kończy! — zaśmiała się Alicja.
— Alka! — syknęła Eurydyka ze złością. — Ja tu opowiadam!
1
Ta historia zaczyna się dość smutno, ale dobrze się kończy…
Ośmioletnia wówczas Eurydyka siedziała smutna w parku miejskim. Tego dnia nic jej nie cieszyło. Ani coraz cieplejsze wiosenne powietrze, ani popołudniowe słoneczko, przyjemnie grzejące policzki, ani nawet śpiew ptaków. Przygnębiona dziewczynka rozpamiętywała dzisiejsze wydarzenia, które rozegrały się w szkole.
Tym razem naprawdę się im udało. Dopiekli jej.
— Głupia Zocha, głupia Zocha… — wołały jedne dziewczyny.
— Zołi… srołi… — krzyczały inne.
— Głupiej Zosi, prosiak nosi! — to było złe i głupie zarazem.
Oczywiście, że nie nazywała się Zosia. Tylko Eurydyka. Lecz to drugie imię tak bardzo się jej podobało. Szczególnie zaś jego zagraniczny odpowiednik. Toteż kazała nazywać się „Sophie” lub „Zoe”. Te prośby okazały się być młynem na wodę dla drwiących z niej kolegów i koleżanek szkolnych.
— Eurydyka, co jej lata grdyka! — kpiły dzieciaki w klasie.
— Nie nazywajcie mnie Eurydyka! — prosiła. — Jestem Zoe…
Eurydyka nie była specjalnie lubianą w szkole. Trudno się temu dziwić. Na sympatię innych trzeba sobie zapracować. Czasami ciężko. Tym ciężej, jeśli jest się zamkniętą w sobie, wiecznie smutną, nie¬co zgnuśniałą i trochę niesympatyczną dziewczynką. Lecz… trudno oczekiwać po ośmiolatce, by była inna i za¬cho¬wywała się inaczej w takiej sytuacji. Wtedy, gdy nie mając nawet dziesięciu lat, nosi się w sercu takie brzemię. Jeśli… obwinia się samą siebie o śmierć własnych rodziców. I to jaką? Śmierć w wypadku magicznym…
— No, dobra… — powtarzała dziewczynka często sama do siebie. — Tak naprawdę to nie mam pewności, czy umarli. Tak naprawdę to… oni po prostu zniknęli…
Moc przyszła do niej znienacka. Miała wtedy pięć, może sześć lat. Zaczęła zauważać, że czasami umie robić rzeczy, których inni raczej nie potrafili. Liście z drzew spadały, gdy tego chciała, niemalże na jej zawołanie. Zaś spadając kreśliły takie esyfloresy, jakie sobie życzyła. Nawet najbardziej zajadliwy i groźny pies dziwnym trafem przestawał nagle szczekać, gdy tylko popatrzyła mu głęboko w oczy, a w myślach zażyczyła sobie, żeby zamilkł. Strony oglądanych komiksów przewracały się same, bez udziału rąk. Herbata sama się słodziła i mieszała, gdy nikt nie patrzył… no, i takie tam…
Ale z mocą, czy też z magią — jak ją nazywała Eurydyka — wcale nie była taka łatwa sprawa, jakby się to mogło na pierwszy rzut oka wydawać. To nie była dodatkowa ręka do sprzątania. Ani zdolność przenoszenia czy poruszania przedmiotów przy pomocy myśli. Dziewczynka określała to bardziej tak, jak spacer po linie, wysoko nad niknącymi w dole wieżowcami. Czasami, gdy się potkniesz i jesteś pewien, że spadniesz, to nagle czujesz taki ciepły podmuch wiatru, delikatny chwyt pod pachy, który unosi cię w górę. Nie tylko nie spadasz, ale wręcz masz wrażenie, jakby ktoś doprawił ci niewidzialne skrzydła. I lecisz. Czasami… Bo w większości przypadków jednak mimo wszystko spadasz. I boleśnie obijasz sobie kolana, a czasem nawet twarz. Ale była też druga strona medalu. Czasem to nie był delikatny ciepły powiew. Tylko porywisty huraganowy wiatr, co najmniej taki, jaki pomógł Mojżeszowi rozdzielić Morze Czerwone. Smagający w twarz z taką siłą, że aż kurczowo zaciskasz powieki. Tornado, które porywa cię znad tej liny, z której miałeś spaść. I przy tym rzuca tobą, jak szmacianą lalką, jak listkiem na wietrze. Wiatr, który nie łamie drzew, tylko wyrywa je z korzeniami. Wichura, która prawdopodobnie byłaby w stanie powtrzymać pędzącą lokomotywę parową.
Z mocą, która przyszła do niej znienacka, z dnia na dzień, było bardzo podobnie. Czasami był to delikatny powiew, przewracający strony książki lub mieszający cukier w filiżance. Innym razem — niekontrolowana i bezduszna furia. Siła, która darła tę książkę na małe kawałeczki. Lub roztrzaskiwała filiżankę o ścianę.
— Wtedy… wtedy też tak było… — jęknęła cicho Eurydyka.
To wspomnienie powodowało zawsze odruchowe zaciskanie powiek i wyciskało łzy, zupełnie jak ów huraganowy wiatr.
— Byłam wtedy zupełnie nie w sosie — opowiadała samej sobie, może po raz setny. — Nabzdyczona, nie wiem, o co. Wszystko wkurzało mnie tego dnia do granic. Szczególnie zaś… mama. Czepiała się od rana o byle co. O zupełne bzdury i nudy. Łóżko niepościelone, śniadanie niedojedzone, talerz w pokoju, ja ciągle w piżamie, mimo że już południe… I tak dalej.
— Potem przyszedł tata — chlipnęła. — Dolał oliwy do ognia.
Źródło wyczuła od razu. Szybko nauczyła się je odnajdywać, choć miała wrażenie, że na świecie jest ich bardzo mało. Dopiero później nauczyła się, że należy w tym miejscu historii dodawać „na tym świecie”. Później dowiedziała się, że istnieje jeszcze jeden. Później… Szybko nauczyła się odnajdywać źródła. Równie szybko zrozumiała, że są one podstawą czarowania i fundamentem mocy. To z nich pochodziły wszystkie przyjemne powiewy. I wszystkie porywiste wichury. Bez źródeł mocy nie było nic. Herbatę trzeba było słodzić samemu, strony książki przewracać własnoręcznie. Ale też nie trzeba było zbierać rozbitych cukiernic ani sklejać książek.
Od początku wiedziała, że to źródło było wyjątkowo wielkie, choć tak naprawdę do samego końca nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo. Było gigantyczne. Wściekła jak osa, Eurydyka — nawet nie zdając sobie sprawy z tego, co czyni — sięgnęła do źródła i pozwoliła, by moc płynęła przez nią. Znowu ujrzała wokół siebie refleksy w kolorze smutnego popołudniowego morza w pochmurny dzień. Ale tym razem to nie był przyjemnie szemrzący strumyk. Ani nawet wielki bałwan morski. Tym razem to było tsunami. Ryk setek tysięcy ton wody, płynącej falą przez setki kilometrów kwadratowych wzburzonego oceanu. Tym razem to był wodospad, jakiego na tym świecie nikt nigdy nie oglądał. Rzeka, przy której Nil to mały strumyczek. Wszystko to przepłynęło przez nią w ciągu może sekundy. Po czym uderzyło z niszczycielską siłą prosto w niczego niespodziewających się rodziców.
— A oni… — załkała Eurydyka. — A oni po prostu zniknęli.
— Rozpłynęli się w powietrzu — dodawała szeptem.
— I nigdy nie wrócili… — kończyło za nią coś w jej sercu.
Później dowiedziała się, przeleżała zemdlona całe dwa dni. Ale gdy się ocknęła, była już zupełnie inną osobą. Tak bardzo inną, jakby wyjętą z zupełnie innego świata. Miała tylko kilka lat, straciła ukochanych rodziców, ale nie płakała za nimi. Coś w jej środku wypaliło się po tych dwóch dniach przeleżanych bez czucia.
Później dowiedziała się — sama nie wiedziała skąd — tych wszystkich szczegółów. Że padając zemdlona nie zerwała połączenia myślowego ze źródłem. Wtedy nie wiedziała nawet, że coś takiego jak połączenie i jego zrywanie istnieje. Źródło wypełniało ją i przenikało na wskroś przez te całe dwa dni. Przez co zatruło ją. Jednocześnie właśnie owo źródło karmiło ją i poiło wtedy, gdy leżała nieprzytomna na podłodze swojego domu. Ale to wszystko zostało jej wyjaśnione dużo później. Wtedy… to się nie liczyło. Wtedy istotne było tylko to, że coś się skończyło, coś zamknęło, coś urwało… Stała się smutną małą dziewczynką, rzadko uśmiechającą się, rzadko też płaczącą. Bardzo rzadko. Zamkniętą w sobie i nieufną wobec innych. Nie rozmyślała zbyt wiele o tym, co się stało. Co innego zaprzątało jej myśli. Musiała posprzątać bałagan, jaki narobiła.
Mieszkali wtedy gdzieś na wschodzie kraju. Na skraju małej wsi, w domku odziedziczonym przez jej ojca po jakimś dalszym krewnym. Przybyli tu niedawno, niezbyt często opuszczali dom, a mimo to zdążyli już porobić parę znajomości. Ludzie rozpoznawali ich na ulicy, mówili „dzień dobry”, pozdrawiali w kościele. No, i byli też członkowie tak zwanej „dalszej rodziny”. Którzy od czasu do czasu dzwonili, czasem pisali kartki. Na szczęście zaś, niezwykle rzadko lub wcale — odwiedzali ich. Rodzice Eurydyki też praktycznie nigdy nigdzie nie wyjeżdżali. Mimo to, odkręcenie całego tego bałaganu, stworzenie iluzji, że nic się nie zmieniło — że nadal są wesołą rodziną — wreszcie spakowanie się i wyniesienie się z tego miejsca w zupełnie inny rejon kraju, to wszystko kosztowało ją bardzo wiele wysiłku, pracy i energii. I nie miała wyboru. Musiała to zrobić. Konieczne było stworzenie i utrzymanie owej iluzji. Tak, by nikt się nie zorientował. By nie wzbudzić podejrzeń, które mogłyby być początkiem trudnych lub niewygodnych pytań.
By nie trafić do domu dziecka — czego bała się najbardziej.
Gdy już się ocknęła i pozbierała, zabrała się ostro do roboty. Do szycia iluzji, która miała pomóc ośmiolatce zniknąć, zerwać wszelkie powiązania tak, by nikomu nic nie wydało się dziwne.
Udało się, ale odchorowała swoje za to.
W nowym miejscu było nie mniej pracy i wysiłku ze stworzeniem iluzji. Tak, by wszyscy wierzyli w jej smutną historię o tym, że „mamusia umarła, gdy Dycia była tycia”. Zaś tatuś kocha ją bardzo i niczego jej przy nim nie brakuje. Pije wódkę tylko czasem, ale wtedy nie może podejść do telefonu.
Nie było to łatwe. Stale utrzymywać koleżanki szkolne w odpowiedniej iluzji oraz niechęci do odwiedzania jej w domu. Udawać głos ojca przez telefon, gdy dzwonił do szkoły lub gdy szkoła dzwoniła do niego. Czy wreszcie… stworzyć autentyczną iluzję nibyojca, odwiedzającego szkołę osobiście, gdy już wszystkie sposoby odwleczenia takiej wizyty spełzły na niczym.
Jednak nie miała wyjścia. Musiała tkać tą iluzję. Nie, nie bała się pójścia do domu dziecka. Lub raczej… nie tego bała się najbardziej. To, co przerażało ją w największym stopniu to bycie uznaną za szaloną i zamknięcie w szpitalu dla takich. No, bo czym innym mogłaby się skończyć niezapowiedziana wizyta obcej osoby, akurat wtedy, gdy Eurydyka wpadła w złość, szał lub strach. W efekcie czego prawie wszystkie książki wyfrunęły z półek i latały sobie swobodnie po pokoju, jak kanarki uwolnione z klatek. Lub czym innym mogłoby się skończyć zobaczenie przez kogoś, jak mała dziewczynka goni po całym mieszkaniu uciekające przed nią żelazko.
Udało się! Choć później, ilekroć wspominała ów okres — ten czas tkania i utrzymywania wielopiętrowej iluzji — nie potrafiła uwierzyć, jakim cudem dała radę. No i swoje odchorowała. Była zupełnie młodziutką, całkowicie jeszcze nieokrzesaną i nieuformowaną czarodziejką. Z młodziutkim i — że tak się wyrażę — niesponiewieranym magicznie, niezużytym ciałem. Tylko dzięki temu odchorowała to w zaledwie trzy tygodnie. Tyle czasu nie opuszczała łóżka, regenerując nadwątlone o granic siły magiczne. Czterdziestoletniemu lub nie daj Boże starszemu czarodziejowi na jej miejscu — takiemu, który od wielu lat regularnie i aktywnie czarował — utkanie aż tak gigantycznej iluzji kosztowałoby ze dwa miesiące ciężkiej choroby. O ile w ogóle nie przypłaciłby tego życiem…
Była zupełnie młodziutką i całkowicie jeszcze nieuformowaną czarodziejką. Moc w niej rosła jednak z dnia na dzień, kipiała i powoli osiągała masę krytyczną. Eurydyka wiedziała, że jeśli czegoś nie zrobi z tym, jeśli jakoś nie nauczy się tego kontrolować, to tragiczny wypadek, jaki przydarzył się jej rodzicom, będzie tylko początkiem. Że takich wypadków będzie coraz więcej i więcej, a ona stanie się zagrożeniem dla innych i dla samej siebie.
Tylko, że niestety, nie miała pojęcia, co powinna zrobić.
Takie właśnie czarne myśli oraz wspomnienia wydarzeń —mających miejsce wiele miesięcy i lat temu oraz tych zupełnie niedawnych — urywki snów i historii szkolnych, to wszystko kotłowało się w jej głowie, gdy siedziała tego całkiem już słonecznego popołudnia na ławce w parku miejskim.
Nagle — sama nie wiedziała czemu — zupełnie jak po pstryknięciu palcami przez hipnotyzera, po prostu „wyskoczyła” z tych wspomnień i rozmyślań. Zupełnie rozbudzona, odwróciła głowę, by zupełnie trzeźwym wzrokiem spojrzeć za siebie. Na drewniany budynek stojący za polem, na drugim brzegu rzeki, która płynęła obok parku miejskiego. Na ułamek sekundy niewielkie podsufitowe okna budynku rozświetlił blask. Błysk światła w kolorze smutnego popołudniowego morza w pochmurny dzień.
Pojawił się i zniknął. Ale Eurydyka wiedziała, że się jej nie przywidziało. Była tego absolutnie pewna. W drewnianej szopie coś błysnęło, a błysk światła miał kolor, jakiego nie ogląda się zbyt często w życiu.
Chyba, że jest się czarodziejką…
2
Teraz muszę wam trochę ponudzić. Trochę pomęczyć teorią.
Spora część naszych fizyków od dłuższego już czasu uważa, że istnieją inne światy, równoległe do naszego. Niektórzy twierdzą, że istnieje tylko jeden taki świat. Inni — że jest ich bardzo dużo lub wręcz nieskończenie wiele. Cóż… ci nie do końca mają rację. Tak naprawdę istnieje jeden dodatkowy świat. Tylko jeden.
Ten, który nieliczni spośród nas, którzy wiedzą o jego istnieniu, nazywają Światem Równoległym. Zaś nasz własny świat i naszą planetę — po prostu… naszym światem. Lub ewentualnie Światem Właściwym. Można by przy tym szybko założyć, że „po drugiej stronie” jest dokładnie na odwrót. Że nieliczni spośród mieszkańców tamtego świata, którzy wiedzą o istnieniu innego świata, nazywają go Światem Równoległym. Zaś ich własny — Światem Właściwym. Można by tak założyć, ale tak nie jest. Nieliczni spośród mieszkańców Świata Równoległego, którzy mają pojęcie o istnieniu obu światów, również swój świat nazywają Równoległym. Nasz zaś — Właściwym lub Pierwotnym. Wiedzą bowiem, że ich świat, Świat Równoległy, „wypączkował” z naszego w trakcie wyjątkowego zdarzenia w odległej przeszłości. Jedynego takiego na kilka tysiącleci. I tyle… Wydarzenie owo bowiem, jak i cała historia obu światów, jaka wydarzyła się od tamtego momentu, nie są częścią tej opowieści.
Mamy więc świat właściwy — możemy od tego miejsca pisać jego nazwę z małych liter — nasz, codzienny, naszą planetę, nasz czas. Mamy też świat równoległy do naszego. Magiczny, nieznany, odwiedzany tylko przez nielicznych. W tym drugim świecie panuje moc oraz magia, które w naszym świecie znikły dawno temu. Zaś historie o tym, dawno temu poszły w niepamięć. I dziś, jeśli w ogóle są znane, uznawane są za nieprawdziwe lub co najmniej nieprawdopodobne legendy, mity i bajki.
Ów drugi świat, świat równoległy, magia wypełnia po brzegi. Dając wybrańcom ogromną moc, możliwość czarowania i w ogóle czynienia fantastycznych rzeczy. Na przykład podsuwania sobie pod usta kubka gorącej herbaty, bez użycia rąk i bez wstawania z łóżka.
Co ważne, tylko naprawdę nielicznym dane było przekroczyć granicę między światami i podróżować z jednego do drugiego. Nielicznym, żeby nie powiedzieć — że w zasadzie jest to prawie w ogóle niemożliwe. Potrzebny jest bowiem do tego pewien artefakt ogromnej mocy. Niezwykle rzadki błękitny kryształ…
3
W tym właśnie świecie równoległym do naszego, pewnego słonecznego popołudnia młoda dziewczyna zabawiała się ogromnym kryształem. Oficjalnie nadal mówiono, że jest to kolor błękitu morskiego. Faktycznie jednak był on prawie zupełnie bury, w kolorze smutnego popołudniowego morza w pochmurny dzień. Był to tachionit — w zasadzie jedyny materiał istniejący w obu światach, umożliwiający przekraczanie granicy między nimi. Musicie wiedzieć, że tak jak od wszystkiego, również w magii występują pewne drobne odstępstwa, wyjątki potwierdzające regułę i gwiazdki w umowie. Ale tym akurat nie będziemy się zajmowali w tej historii. Trzeba też wam wiedzieć, że nie był to jednak byle jaki tachionit. Ten konkretny był największym, jaki kiedykolwiek istniał. Nieliczni, którzy mieli w ogóle pojęcie o nim, nazywali go Tachionem.
Dwudziestoparoletnia dziewczyna nazywała się Kalmira. Jakby do pary z największym tachionitem, jaki kiedykolwiek istniał, była równocześnie najpotężniejszym magiem, jaki kiedykolwiek stąpał po ziemi obu światów równoległych. Może z wyjątkiem archaniołów, ale tym istotom też damy spokój w tej bajce.
Tachion był wprost przepiękny. Z jednej strony niby zwykły kawałek skały, twardy, postrzępiony, ostry na krawędziach i zimny w dotyku. Do tego bury w kolorze. I wielki. Z drugiej jednak strony — przyciągał jakimś tajemniczym ciepłem i blaskiem, drżał delikatnie nawet w rękach zupełnie początkującego maga, tchnął jakąś dziwną tęsknotą przedwieków… No i pozwalał przenikać granicę, którą do tej pory przekroczyło niewielu. Zaś nieliczni w ogóle zdawali sobie sprawę, że istnieje jakiś drugi świat równoległy, a pomiędzy obydwoma — występuje jakaś granica.
— Jest taki piękny… — wyszeptała Kalmira w myślach.
Sięgnęła do najbliższego źródła, zaczerpnęła niteczkę mocy i delikatnie musnęła nią trzymany w dłoniach wielki kawał tachionitu. Kryształ zawibrował zauważalnie, zaś z jego wnętrza zaczął dolatywać jakby cichuteńki dźwięk dzwoneczka, taki ledwie docierające do uszu niemalże szept magiczny.
Smok pojawił się w zasadzie znikąd. Mieszkał razem z Kalmirą w ich wspólnym zamku, ale niezwykle często lubił chodzić własnym ścieżkami. Był jednocześnie dość częstym gościem dziedzińca — na którym właśnie siedziała młoda czarodziejka, bawiąc się kryształem — bo o ile ogóle się pojawiał, to nagle, niby znikąd i właśnie tam.
— Gekko? — zapytała w myślach dziewczyna?
— Gekko? — powtórzyła na głos.
W obu przypadkach nie było odpowiedzi. Co był dość dziwne.
Smok wyleciał wysoko w górę, leniwym i majestatycznym, ale jednocześnie niemalże pionowym lotem. Następnie zwalił się przez lewe skrzydło w dół i momentalnie przeszedł do lotu pikującego, celując w miejsce, w którym siedziała Kalmira. Jego prędkość rosła, jak u atakującego orła, a cichy wcześniej pęd wiatru pod skrzydłami przeszedł w nieprzyjemny dla ucha wizg. Gdy znajdował się ledwie kilkanaście metrów nad głową czarodziejki, smok pchnął do przodu dużą falę mocy, która wybiła kryształ z dłoni Kalmiry i podbiła go wysoko w górę. Kiedy wielki okruch skały znalazł się tuż przed jego pyskiem, rozwarł szeroko paszczę, kłapną i…
— Gekko!!! — wrzasnęła przerażona dziewczyna na głos.
— Coś ty… — krzyknęła w myślach. — Zżarłeś Tachion!!!
Jeśli idzie o rozmiar, to Gekko nie był smokiem, tylko — smoczkiem. Bardziej takim smokokucykiem, niż podniebnym smoczym rumakiem. Siodło służące do latania na nim, dopasowane do wymiarów niespełna trzydziestoletniej Kalmiry, zajmowało praktycznie cały jego grzbiet. Dwa wystające z czaszki rogi były jedynie na tyle grube, że dłoń młodej kobiety spokojnie mogła je objąć w całości. Gdy czarodziejka stawała koło niego, to bez większych problemów mógł schować głowę pod jej pachę, bo sięgał jej wzrostem, nawet w kłębie, jedynie do ramienia. Ogon miał długi na metr, a rozpięte na całą szerokość skrzydła rozpościerały się na co najwyżej dwa metry.
Kształtem i budową ciała Gekko przypominał typowego smoka, choć w zminiaturyzowanej postaci. Za to urodą specjalnie nie grzeszył. Swoją pofałdowaną czaszkę nazywał „dumnie pomarszczonym smoczym czerepem”. Kalmira, gdy była na niego zła, nazywała go „rozdeptaną żabą”. Układ żuchwy i górnej szczęki powodował, że w praktycznie każdej sytuacji miał zniesmaczoną, lekko zdziwioną minę. Poza tym, nie różnił się wcale od typowego smoka. Cztery łapy, dwa błoniaste skrzydła, dwa przypiłowane i zaokrąglone rogi. Do tego ogon i jaszczurzy pysk oraz ciało pokryte nieco zrogowaciałą twardą łuską. Gdy było potrzeba, potrafił też zionąć ogniem. Choć przy jego wymiarach bardziej przypominało to płomień z zapalniczki dla olbrzymów niż wybuch śmiercionośnego wulkanu.
Potrafił też czarować, choć robił to inaczej niż Kalmira. Określenie „czarować” należałoby raczej zastąpić przez „u¬żywać mocy”. Nie potrafił konstruować czarów, tworzyć kształtów, nadawać mocy celu, funkcji i znaczenia. Potrafił jedynie — jak zupełnie nieopierzona i nienauczona niczego czarodziejkaadeptka — zaczerpnąć ze źródła i pchnąć moc w określonym kierunku. Gdy byli pokłóceni, to czarodziejka lubiła kpić z niego. Mówiła wtedy, że jej czary przy jego są jak rzeźbienie delikatnym dłutkiem w drewienku przy ordynarnym waleniu toporem w bramę miejską.
Ale, co najważniejsze… był „jej” smokiem. Ukochanym i najbliższym przyjacielem. I mimo, że czasem nazywała go rozdeptaną żabą lub kpiła z niego, że jest topornym głupim smoczyskiem, to tak naprawdę kochała go nad życie i bez mrugnięcia okiem gotowa byłaby owo życie za niego oddać. Był jej powietrznym rumakiem, emocjonalnym bratem, towarzyszem życia i przyjacielem.
Mimo owej toporności i ordynarności w używaniu mocy, Gekko był zdecydowanie istotą magiczną. Co — poza wieloma innymi atry¬butami — oznaczało, że potrafił komunikować się z nią myślowo.
— Gekko!!! — krzyknęła dziewczyna ponownie, w myślach oraz na głos, nie uzyskawszy wcześniej odpowiedzi. Lecz, gdy zobaczyła, co się zaczęło dziać ze smokiem, dodała ciszej: — Gekko?
Smok, zaraz po połknięciu Tachionu — co oznaczało dla niego bardzo szerokie i z pewnością bolesne rozwarcie szczęki oraz głośne „glum” na końcu — spojrzał na nią wystraszonym wzrokiem. Nagle zaczął mienić się kolorami. Jego skóra i łuski — zwykle o kolorze świeżej zielonej trawy — zaczynały powoli przechodzić w kolor pochmurnego morza. Na coraz dłuższe okresy smok zaczynał znikać. Gdy na powrót pojawiał się, był już zdecydowanie bardziej szary niż zielony. Minę miał przy tym tak krzywą, jakby każde kolejne pojawienie się sprawiało mu coraz większy ból.
— O Pani! Przenosisz się! — zawołała nie na żarty wystraszona Kalmira. — Nie! Nie, sam! Gekko! Chodź tu szybko!
Posłuszny smok podleciał, czy raczej spłynął z wysokości kilkunastu metrów półkolistym lotem wprost na wysokość głowy czarodziejki. Kalmira dosłownie w ostatniej chwili zdołała zarzucić mu ręce na szyję, prawą ręką kurczowo chwycić się jednego z rogów, podciągnąć z wysiłkiem ciało i zarzucić mu nogi na siodło.
W tej chwili oboje zniknęli.
Gdy tylko młoda czarownica poczuła, że przekraczają granicę światów i podróżują do świata, w którym się urodziła, do świata zwanego tutaj „światem właściwym” — wiedziała, że mają kłopoty.
4
Myśli, jakie towarzyszyły ich przejściu, urwały się w mgnieniu oka, bo samo przeniknięcie granicy między światami trwa zwykle ułamek sekundy. W jednej chwili czuła dość nieprzyjemne podnoszenie się treści żołądka, jak na karuzeli, gdy chwyciła się odlatującego smoka. Chwilę później doznanie to zostało zastąpione przez mocne uderzenie w pośladki, gdy Gekko wylądował na jakimś twardym gruncie.
Twardym, ciemnym i… pachnącym sianem.
— Chlew? — spytał w myślach Gekko chropowatym tonem.
— Raczej… obora albo stodoła — odparła tak samo Kalmira.
Lecz nie zapach był tym, co zwróciło uwagę Kalmiry w pierwszej chwili po przejściu.
— Gekko! Ty… błyszczysz… — rzekła to z wrażenia na głos.
— Mmmmm… — zamruczał smok w myślach, bo tylko tak potrafił rozmawiać. Potem zaczął nerwowo rozglądać się po ścianach.
Każdy, nawet kilkucentymetrowy fragment skóry smoka emanował bladym, choć powoli niknącym blaskiem. Najbardziej zaskakiwały jednak łuski. Zamiast przylegać ściśle do ciała, tworząc w ten sposób ochronny pancerz, każda z nich zdawała się sterczeć w innym kierunku. Tylko siodło Kalmiry przygniatało je do skóry na grzebiecie. Każdy inny kawałek był najeżony tak, jakby Gekko był jeżem, nie smokiem. Lub jakby właśnie został porażony sporą dawką prądu.
— Co to jest? — spytała zdziwiona czarodziejka w myślach.
Lecz odpowiedziało jej jedynie szerokie ziewnięcie smoczego pyska. Na które ona sama odpowiedziała niemniej szerokim „ziew”.
Przejście przez granicę światów było wyczynem zużywającym ogromne ilości energii witalnych. Dla Kalmiry — najpotężniejszego maga żyjącego obecnie w obu światach — i dla chronionego jej aurą smoka, oznaczało to jedynie tyle, że po każdym takim zdarzeniu musieli przespać się z godzinę lub dwie. I spali wtedy naprawdę twardym snem. Dla większości czarodziejów, spośród tych naprawdę nielicznych, którzy dokonali kiedykolwiek takiego przejścia, oznaczało to wyczerpanie fizyczne nawet na wiele dni. Natomiast ci, którym jedynie wydawało się, że są gotowi do takiego przejścia, dość często przypłacali to niestety życiem. I nie było w tym żadnej magii, strasznej tajemnicy, czy jakiegoś pradawnego przekleństwa. Tylko zwykłe ludzkie zmęczenie. Krańcowe. Wyobraźmy sobie na przykład, że urzędnik — pracujący całe życie za biurkiem, prowadzący bardzo siedzący tryb życia i przechodzący kilkaset metrów dziennie na własnych nogach — zostanie nagle zmuszony do przebiegnięcia stukilometrowego ultramaratonu. Efekty będą dość podobne.
— Może moouuugłbyś… — Kalmira zdławiła kolejne ziewnięcie. — Może mógłbyś wytłumaczyć mi, co tu właściwie robimy?
— Nie! — odparł krótko w myślach.
— Przejście między światami równoległymi to nie majówka — ciągnęła w myślach. — Nawet mi zdarza się to raz na kilka lat. Jednak mimo wszystko poprosiłabym o jakieś wyjaśnienia.
— Nie! — ciągnął uparcie i nieprzejednanie.
— Brzydka, rozdeptana żaba! — poirytowana Kalmira przeszła na mowę głosem ludzkim. — Mów i nie zmuszaj mnie…
Ale był nadal uparty. W gruncie rzeczy był tylko smokiem. Mimo wszystko tylko zwierzęciem. Magicznym, ale jednak. Rzadko, bo rzadko, ale jednak okazywał się irytująco głupi, zadufany i uparty. Ona zaś była tak wykończona przejściem, że dość szybko postanowiła przejść od słów do czynów.
— Czasami potrafisz być wściekle trudnym do ogarnięcia magicznym bydlęciem! — rzekła na głos, zniesmaczona i jednocześnie podirytowana przez wszechogarniające ją zmęczenie. — Cóż, nie zostawiasz mi wyboru, ty oślizła poczwaro…
W tym świecie było niezwykle mało źródeł mocy, więc musiała wyjątkowo ją oszczędzać. Postanowiła wykorzystać resztki, które pozostały z aury chroniącej ich podczas przejścia. Aury wytworzonej przez tachonit, który przecież do tego właśnie służył — do osłaniania czarodzieja podczas przejścia między światami. W myślach uformowała z niej cienką błękitną nitkę. Którą następnie delikatnie wraziła mu w głowę. Stęknął zaskoczony, ale nie próbował się bronić. Kalmira zaczęła powoli sondować jego myśli.
— Dziewczynka… — mówiła sama do siebie w myślach. — Jakieś dziewięć lat. Eura… Eurydyka? Co to za imię tak w ogóle?
— Równie piękne jak… „Kalmira” — parsknął Gekko.
Czarodziejka zsunęła delikatnie i niepostrzeżenie dłoń, którą wcześniej trzymała na jego rogu i prawie niezauważalnie chwyciła smoka za ucho. Potarmosiła go dość mocno, ale mimo wszystko — delikatnie i z czułością.
— Ja ci dam… „równie piękne jak Kalmira”, rozdeptana żabo!
— Auć! — zawołał zaskoczony.
— Spróbuję ją znaleźć… — szepnęła sama do siebie na głos.
Wysunęła nitkę mocy, sondującą umysł Gekko i rozproszyła ją. W tym świecie było tak niewiele źródeł, że może potrwać kilka dni, nim nitka znajdzie źródło, w które będzie mogła wniknąć. Kalmirze przypominało to samotną pszczołę, zagubioną pośród pól i lasów, która leci wiele dni, by wreszcie odnaleźć nowe gniazdo lub ul.
Czarodziejka dotknęła prawą dłonią swojego czoła, przymknęła powieki i zupełnie otwarła się na okolicę. Drewniane ściany stodoły zniknęły, oczom ukazała się jej pobliska okolica. Pobliskie miejsca, przedmioty i obiekty — ławki w parku, drzewa i krzewy, most — wszystko to pojawiło się w jej głowie obserwowane jakby przez półprzezroczystą mgłę lub w ogóle w jakiejś ciepłobrązowej poświacie. Zaczęła przemieszczać się w myślach — płynnie, zwinnie, szybko i bezgłośnie zarazem — jakby była ptakiem. Poczęła szybko skanować bliższą i dalszą okolicę.
Ale potrzeba było ledwie kilka minut, nim znalazła Eurydykę. Dostrzegła ją na ławce w parku, kilkaset metrów od stodoły, w której wylądowali, siedzącą plecami do nich.
— O! — pomyślała. — Aleś trafił! Jest tak blisko…
— Ba… — odparł jej myślowy głos Gekko w głowie.
Sondując czyjś umysł po raz pierwszy, Kalmira nie wiedziała, co zastanie w środku, więc zawsze robiła to w bardzo delikatny sposób. Praktycznie niezauważalny dla czarodziejów i innych postaci magicznych lub półmagicznych. Bo dla zwykłych niemagicznych ludzi — robiła to zawsze w sposób całkowicie niezauważalny.
Również i tym razem wysnuła cieniutką niteczkę mocy, jeszcze cieńszą niż w przypadku sondowanego przed chwilą Gekko, wypuściła ją w stronę dziewczynki siedzącej na ławce w parku. Delikatnie wwierciła się w jej umysł i… natychmiast odskoczyła wystraszona.
— O Pani! — z wrażenia krzyknęła na głos. — Przecież to wulkan nieokiełznanej mocy! Na przededniu wybuchu…
— Kiedyś raz już eksplodował… — odrzekł jej w myślach smok.
Kalmira dotknęła dziewczynki myślą jeszcze raz i momentalnie uchwyciła się tej „nitki” myślowej, które wysnuł Gekko. Gdy tylko wspomnienie Eurydyki — to z wypadku magicznego, w którym brali udział jej rodzice — wpłynęło w umysł Kalmiry, czarodziejka zadrżała na ciele, przejęta do szpiku kości smutkiem.
— Boże… — wyszeptała w myślach, nazywając Ją imieniem z tego świata. — Przybyliśmy praktycznie w ostatniej chwili…
— Ba! — szepnął myślami smok, a na głos mlasnął ozorem, aż echo poszło po całej stodole.
5
Eurydyka nie pozostała obojętna na muśnięcie myśli Kalmiry. Jednak uczucie, jakie ów zabieg magiczny wywołał w jej głowie, było niezwykle delikatne, odległe i rozmyte. Dziewczynka czuła jedynie, że coś jakby ciągnęło ją w stronę drewnianego budynku, w którym przed chwilą zobaczyła krótkotrwały błysk światła. Była to oczywiście przede wszystkim ciekawość, ale… może i coś jeszcze.
Wstała z ławki, ciągle jeszcze niezdecydowana. Rozejrzała się wokół, nerwowo zaszurała nogami. Wczesne popołudnie pod koniec kwietnia nie gwarantowało jeszcze pogody i temperatur, które do parku miejskiego przyciągnęłyby tłumy. W jej najbliższym sąsiedztwie była tylko jedna starsza pani, karmiąca gołębie. Jakieś dzieci głośno bawiły się w piaskownicy, daleko od niej, przy płocie. Dopiero po chwili zdecydowała się iść i ruszyła dziarskim krokiem. Lecz im bliżej celu była, tym bardziej zwalniała. W końcu, będąc już prawie u wrót stodoły, zauważyła, że snuje się idzie noga, za nogą.
Pociągnęła za klamkę, mając w duchu nadzieję, że drzwi będą zamknięte. Nie były. Zawiasy skrzypnęły nieco złowieszczo. Eurydyka rozejrzała się ostatni raz, upewniając się, że nikt jej nie widzi. Nikogo w pobliżu nie dostrzegła. Zrobiła ostatni krok. Weszła do środka, zamykając za sobą drzwi. Zawiasy skrzypnęły drugi raz.
Stodoła miała tylko niewielkie okna pod prawie samym sufitem. Mimo całkiem jasnego jeszcze popołudnia, wlewało się przez nie tylko odrobinę światła dziennego. Dziewczynka potrzebowała trochę czasu, by jej wzrok przyzwyczaił się do panującego w środku półmroku. Lecz nim to nastąpiło, uświadomiła sobie, gdzie jest…
— Stodoła! — zajęczała. — Przecież ja mam uczulenie na pył…
— Na pył… pył… pył… — powtórzyła nabierając powietrza.
— Pył… pył… — odpowiedziało jej echo w środku stodoły.
— Aaaa… ciu! — nos Eurydyki eksplodował; wszystko ucichło.
Nagłe, wyjątkowo gromkie kichnięcie spowodowało, że ponownie odruchowo zacisnęła powieki. Po chwili wzrok dziewczynki po raz drugi przyzwyczaił się do panującej wewnątrz ciemności. Wtedy zobaczyła Gekko i Kalmirę.
— Smok! — wrzasnęła krótko.
Gekko nie emanował już poświatą. Dlatego Eurydyka potrzebowała chwili. W końcu jednak go dostrzegła. Łuski nadal sterczały mu na wszystkie strony… Co tam, łuski… Smok! Prawdziwy smok!!!
— Smok! Albo megajeż! Jeżosmok! Smokojeż! Baba na smokojeżu! O Jezu… — wrzasnęła i padła zemdlona na ziemię.
— Baba! Wypraszam sobie… — sarknęła Kalmira na głos.
— Smokojeż! Też mi coś… — zamruczał zniesmaczony Gekko.
6
— Zabezpieczyłaś ją? — spytał smok w myślach.
— Tak… — odparła. — Otoczyłam ją aurą. Niestety, cienką. Za dużo mocy nie mogę zużyć, bo tu strasznie skąpo ze źródłami. Zaraz przeniosę ją na ławkę w parku…
— Okolicę przepatrzyłaś? — indagował ją dalej Gekko.
— Oczywiście! — Kalmira obruszyła się tym razem na głos. —Nie ucz ojca dzieci robić, dobrze? Tylko jedna starowinka karmiąca ptaki. I kilku chłopaków w piaskownicy.
— I co z nimi?
— Babci wstawiłam w myśli uczucie, że chyba zostawiła żelazko włączone. Pognała, jak nigdy w ciągu ostatnich dziesięciu lat.
Wnętrze ciemnej stodoły rozświetliły na krótką chwilę złote iskierki, szybko pojawiające się i równie błyskawicznie znikające, gdy oboje śmiali się w myślach niemalże do łez.
— Co ze szczeniakami?
— Gekko… — czarodziejka ofuknęła smoka znowu na głos. — Wiem, że nie przepadasz za chłopakami. Ale pohamuj się…
— Ta… dobra! — odparł jej szorstko. — Co z nimi?
Kalmira czknęła tłumionym myślowym śmiechem.
— Jednemu z nich wmówiłam, że bardzo, ale to bardzo chce się mu siusiu. A potem… spowodowałam, że nie zdążył…
— Sprawiłaś, że zsikał się w spodnie? — Gekko cieszył się cudzym nieszczęściem, jak kot na widok puszki Whiskas.
— No… — tym razem czarodziejka zaśmiała się na głos.
— I co? I co… — dopytywał rozanielony smok
Gekko naprawdę nie lubił mężczyzn. Było to głupie i złe zarazem. Ale Kalmira nie mogła nic na to poradzić. Po prostu, taki już był. Nikt nie mówił, że istotny magiczne są doskonałe. Nikt nie obiecywał, że nie posiadają żadnych głupich lub irytujących cech.
— Uciekał zawstydzony i przerażony, gdzie pieprz rośnie…
Kalmira postanowiła kontynuować rozmowę na głos.
— Reszta pognała za nim, szydząc i kpiąc z niego. Nazwali go „siusiumajtkiem”. Muszę przyznać, że to było trochę okrutne, ale nie miałam czasu, ani tym bardziej mocy, na jakąś bardziej finezyjną iluzję. Więc chłopak jakoś będzie musiał to przeżyć.
— Dobra, to jesteśmy gotowi? Możemy ją przenosić? — spytał.
— Myślę, że tak…
Kalmirze, mimo jej całkiem młodego wieku, pisane było zostać najpotężniejszą czarodziejką w obu światach równoległych. Poza mocami anielskimi i piekielnymi — które teraz jakoś dały sobie spokój — nie miała sobie równych. Dzięki temu potrafiła odnajdywać źródła w miejscach, na które inny czarodziej w ogóle nie zwróciłby uwagi. Przy tkaniu magii nie była też ograniczona do jednego źródła na raz, jak większość innych czarodziejów i czarodziejek. Potrafiła formować strumień mocy z kilkunastu, czy nawet kilkudziesięciu mikroźródeł. Na przykład — z obdarzonych prawie niezauważalną mocą drzew. Lecz to wszystko świetnie sprawdzało się w świecie równoległym. W naszym świecie mogła polegać w zasadzie tylko na własnych zapasach mocy, na bardzo nielicznych źródłach oraz na tym, co mógł dostarczyć jej Gekko. Kalmira była bowiem jedną z nielicznych, którzy potrafili wysysać energię z innych. Oczywiście, korzystała z tej możliwości tylko w absolutnej konieczności, uważając ją za pewien rodzaj pasożytnictwa.
Sprzęgnęli swoje myśli i stali się jednym połączonym kanałem magicznym. Kalmira usnuła magiczny korytarz, a Gekko ustabilizował go i ukierunkował na właściwy cel, na ławkę w parku. Gdy wszystko było gotowe, wspólnymi siłami przystąpili do przeniesienia Eurydyki. Odbyło się to, jak zwykle z resztą, niespecjalnie widowiskowo. Zemdlone ciałko dziewczynki, leżące na polepie stodoły, zamigotało, po czym zniknęło. Tylko po to, by ułamek sekundy później zamigotać podobnie na ławce w parku, a wreszcie — zmaterializować się na niej na stałe. W tej samej pozycji, w jakiej leżała w stodole, ułożyli ją na twardej ławce.
— Będzie pamiętać, gdy się obudzi — raczej stwierdził smok.
— Na pewno — odparła Kalmira na głos.
— Długo będzie spała? — Gekko zaczynał robić się rzeczowy.
— Kilka godzin… Pewnie obudzi ją dopiero chłód wieczoru. Aura emanuje delikatne myślirozkazy. Kogokolwiek trafią, ten natychmiast odczuwa nieodpartą chęć pójścia w drugą stronę.
— Przez kilka godzin? — próbował upewnić się Gekko.
— Co najmniej — odruchowo przeszła na zwykłą mowę.
— To możemy wreszcie i my trochę się zdrzemnąć?
— Jasne! To była ciężka podróż. Musimy odpocząć, nim nastąpi dalszy ciąg tej przygody. B w to, że nastąpi, nie wątpię. Tylko, że…
— Tylko, że co? — podchwycił myśli smok.
— Pozwól, że dziś będę spała w drugiej części stodoły. Wiesz… jakoś nie mam się dziś ochoty przytulać do ciebie… Naprawdę musimy coś zrobić z tymi twoimi łuskami.
Gekko westchnął przeciągle i donośnie, po czym odwrócił się do niej plecami i zaczął mościć się na ziemi. Potrwało to tylko dwie minuty, nim twardo spał, objawiając to donośnym chrapaniem.
Kalmira, poza swoim zamkiem w świecie równoległym, podróżowała wszędzie ze swoim smokiemprzyjacielem. Razem też wszędzie spali, ona wtulona w niego. Dzięki magii jego twarde łuski potrafiły być miękkie, jak len. Tym razem musiała zrezygnować, bo kariera gąbki niezbyt przypadła jej do gustu. Chwilę pokręciła się po stodole, po czym doszła do wniosku, że prześpi te kilka godzin w pozycji siedzącej, oparta o przeciwległą ścianę. Jak postanowiła, tak uczyniła. Zasypianie zabrało jej nieco dłużej niż smokowi, ale również niespecjalnie długo. Po chwili spała twardo i głęboko. Musiała pilnie zregenerować się i potrzebowała snu tu i teraz. Nie przeszkadzało jej ani przebywanie w stodole, ani późna popołudniowa godzina, która raczej nie sprzyja drzemkom. Ani tym bardziej fakt, że po wielu latach przerwy znowu była w świecie właściwym.
7
— …robi o tej porze w parku? — dotarło do niej przez mgłę.
— Eeee… — odparła Eurydyka, usilnie próbując dobudzić się.
Musiała przespać na ławce w parku chyba z dwie godziny? Zapadał już powoli zmrok, zrobiło się nieprzyjemnie chłodno, zwłaszcza że na popołudniowy spacer wybrała się w krót¬kich spodenkach. Po południu było całkiem ciepło, a ona żadną miarą nie przewidywała, że jej krótka wyprawa potrwa tyle godzin. Ani tego, że spotka…
— Proszę? — spytała trąc oczy i odganiając resztki snu.
— Pytałam, co taka mała dziewczynka robi sama o tej porze?
Eurydyka otworzyła oczy i przyjrzała się pytającej. Przed ławką zatrzymała się młoda nastolatka, na oko może dwunastoletnia albo trzynastoletnia. Całkiem ładna, dość wysoka, o dłuższych prostych włosach i sympatycznym ciepłym uśmiechu.
— Co robię? No… drzemię sobie. Poza tym, co za „mała dziewczynka”? Mam prawie… A tak w ogóle, to kim ty jesteś?
— Nazywam się Julia — w stronę Eurydyki wystrzeliła dłoń. — Pytam natomiast z czystej ciekawości. Nie każdego dnia spotyka się ośmio… eee… dziewięcio… eee… dziesięciolatki?… same w parku.
— Jestem Eurydyka — dziewczynka uśmiechnęła się niepewnie i uścisnęła wyciągniętą dłoń. — Ale wolę, jak mówią mi „Zoe” lub „Sophie”. No, niestety mam tylko osiem lat.
— Ciekawa historia. Z imieniem. Nie lubisz prawdziwego?
— Niezbyt. Pomysł rodziców. Według mnie raczej nieudany.
— No, to powiedz im to!
Eurydyka zająknęła się na chwilę. Bajka o pijącym tatusiu oraz wcześnie zmarłej matce była przez nią powtarzana już tyle razy, że praktycznie przyrosła jej do języka. W większości sytuacji wyskakiwała jej z ust, zanim dziewczynka na dobre o tym pomyślała. Ale… nie teraz? Coś było nie tak. Lub przynajmniej… inaczej.
— Moi rodzice nie żyją! — wypaliła zaskakując samą siebie.
Była przekonana, że usłyszy słowa współczucia, zobaczy smutną minę, łzy w oczach. No i tak dalej, jak zawsze Zamiast tego…
— No, co ty! — zawołała Julia z błyskiem w oku. — Moi też!
— Jak… jak to? — młodsza dziewczynka nie wiedziała, co rzec.
— No, tak to… umarli. W pewnym sensie się do tego przyczyniłam. Zginęli w wypadku drogowym, gdy jechali, by odebrać mnie z basenu. Mogłam wrócić sama. Było blisko. Nalegałam. No, i…
— I nie masz wyrzutów sumienia? — spytała Eurydyka.
— Miałam, ale… — Julia zawahała się po raz pierwszy podczas tej rozmowy. — Ktoś… kiedyś… wytłumaczył mi, że nie powinnam.
— Jak to?
— No, chodzi o to, że… no, wiesz. Pewne rzeczy w życiu po prostu muszą się wydarzyć i już. Ja tam wierzę w świat, który składa się z miliardów kółeczek zębatych. Albo strun… Swoimi decyzjami oraz podejmowanymi działaniami możemy wiele z tych strun poruszać, zaś wiele z tych kółek zębatych wyciągać, przekręcać i przestawiać. Ale niestety nie wszystkie. Są takie, których ruchu nie zdążymy lub nie damy radę zmienić. No, a po drugie… Ten… no, ten ktoś powiedział mi, że to mimo wszystko jest przeszłość. Nawet jeśli bardzo, bardzo boli, to jednak jest to już za nami. W którymś momencie trzeba wstać, spojrzeć temu czemuś prosto w oczy ostatni raz i uśmiechnąć się na pożegnanie. Potem zamknąć za sobą drzwi, odwrócić się i ruszyć do przodu. Czasami potrzeba na to wiele lat, czasami tylko kilka godzin. Ale trzeba to zrobić. Życie płynie nieubłaganie w jednym tylko kierunku. Czy nam się to podoba, czy nie…
— Ten ktoś… — spytała Eurydyka powoli. — Kto to był?
— Ach, i tak mi nie uwierzysz! — Julia żachnęła się i machnęła ręką. — Sama długo nie potrafiłam uwierzyć.
— Spróbuj — dziewczynka ani na chwilę nie straciła powagi.
— No, dobra… — Julia poczuła zaskoczenie po raz drugi tego wieczora. — Wiesz… jakieś pół roku temu… dokładnie w przeddzień Mikołaja… no… tego… zaklinowałam się we własnym kominku. To znaczy… w kominku ciotki i wuja, którzy przygarnęli mnie po śmierci moich rodziców… Nie, proszę! Nie pytaj, co tam robiłam.
— Acha i?
— No, i… wtedy… wtedy przyszedł… ten, no… Święty Mikołaj.
Zapanowało milczenie, przedłużające się nieprzyjemnie dla Julki, gdy Eurydyka badawczo się jej przyglądała.
— Niech zgadnę… — rzekła wreszcie powoli. Wylądował na dachu, wlazł od góry przez komin, posypał cię złotym proszkiem i dzięki temu cię odklinował, tak?
— Skąd wiesz!?! — krzyknęła Julia, zaskoczona.
Potem pacnęła się w buzię w odruchu zamykania własnych ust.
— Nie wiem… skąd wiem — odparła Eurydyka zapatrzona głęboko w jej oczy. — Po prostu… wiem.
— I może jeszcze powiesz, że mi wierzysz?
— Czemu mam ci nie wierzyć? Dziwniejsze rzeczy się spotyka.
— Jasne? — rzekła Julia z niedowierzaniem. — Na przykład?
— Ach, tam… — żachnęła się Eurydyka.
— No, dawaj! Teraz ty wypróbuj moją łatwowierność.
Eurydyka odwróciła głowę i powolnym ruchem wyciągniętej ręki wskazała pola na drugim brzegu rzeki.
— Widzisz tamten drewniany budynek? Tę tam stodołę?
— Widzę…
— Co byś zrobiła, gdybym powiedziała, że w środku siedzi… smok? Najprawdziwszy smok. Który przy tym wygląda jak jeż.
8
Brama stodoły otworzyła się nagle. Gekko i Kalmira zamarli.
— Niech mnie drzwi ścisną! — głos Julii drżał od emocji. — Prawdziwy smok!
— Jaki tam smok… — dla odmiany Eurydyka udawała obojętność. — Widziałaś kiedyś smoka z tak sterczącymi łuskami?
Gekko prychnął zniesmaczony. W powietrzu zamigotały iskry.
— Dobry wieczór — czarodziejka przywitała obie dziewczyny, nie za bardzo wiedząc, co powiedzieć w tej sytuacji.
Julia, rozgorączkowana do granic, zaczęła podskakiwać w miejscu, strzelając przy tym pytaniami, jak z karabinu maszynowego.
— Mogę go dotknąć? Nie odgryzie mi ręki? Nie spopieli mnie?
Gekko prychnął jeszcze głośniej.
— Gekko to bardzo grzeczny smok… — rzekła spokojnie Kalmira. — Nie odgryza rąk… Zjada dzieci w całości! Ale tylko niegrzeczne. Głównie chłopców, bo ma takie pokręcone preferencje. Co do spopielania, to nadaje się świetnie do rozpalania ognia oraz frontalnej szarży na oddział wojska, ale… Auć! O u diabła! Gekko! Naprawdę musimy coś zrobić z tymi twoimi igłami!
— Faktycznie… — sapnęła Eurydyka głosem lekko zniesmaczonym. Trochę głupio jeździć na smoku, który przypomina radioaktywnego jeża albo kolczatkę na sterydach. Gekko znowu prychnął.
Julka doznała olśnienia. Z wrażenia nabrała powietrza w usta.
— Ja, wiem! Ja, wiem! — zaczęła podskakiwać w miejscu, jak szalona. — Mam pomysł! Zaraz wracam. Potrzebuję dziesięć minut, może piętnaście… Mieszkam całkiem blisko! Dobrze biegam… Pa!
Nim ktokolwiek zdążył powiedzieć cokolwiek lub w ogóle zareagować w jakikolwiek sposób, wyleciała przez skrzypiącą bramę, jak wystrzelona z procy. Po sekundzie w zamykających się drzwiach ukazała się jeszcze jej rozpalona od emocji głowa.
— Nigdzie nie odchodźcie! No… nie odlatujcie!
— I co teraz? — spytała w ślad za nią Kalmira.
— Nic — odparła spokojnie Eurydyka. — Czekamy… Ale, tego… jesteś tak jakby czarodziejką, tak?
— Tak… — odparła dziewczyna niepewnie. — I co z tego?
— Nic… Ciemno tu. Nie wyczarowałabyś jakiegoś światła?
9
Julia prawie zgubiła sandały na zakrętach, ale faktycznie udało się jej wrócić w dziesięć minut. Wpadła przez otwarte drzwi, jak wczesnoletnia burza. Zatrzymała się na środku stodoły, z lekkim poślizgiem wywołanym przez resztki ździebeł siana, którymi usłana była gdzieniegdzie ziemia. W wyprężonej, drżącej trochę dłoni zaprezentowała plastikową butelkę z atomizerem.
— Ocet owocowy Xanti — wyrecytowała dumnym głosem. — Ciotka używa na poskromienie swoich niesfornych loków.
— Xanti? — prychnął Gekko w myślach, nosem wydmuchując niewielkie ogniste banieczki. — Co to w ogóle za nazwa?
— Faktycznie to brzmi jakoś tak… dziwnie — rzekła Kalmira.
— Ta! — sarknęła Eurydyka. — Ocet owocowy pomoże smokowi. A mydło hipoalergiczne powoduje alergię u hipopotamów, co?
Uśmiech Julii przygasł. Szybko jednak zreflektowała się.
— Halo, przepraszam! — zawołała, intensywnie machając przy tym rękami. — O czym my tu? Czy to o nazwę chodzi, czy o efekt?
Po czym, nie pytając się nikogo o zdanie, obficie spryskała smoka. Przynajmniej tę jego część, do której sięgała.
Efekt był natychmiastowy. Wszystkie łuski od razu przyklapły.
— O… — rzekła czarodziejka.
— O… — pomyślał Gekko.
— No! — skwitowała Julia.
Niestety, dwunastolatka mimo wszy¬stko była nieco mniejsza niż typowy smok. Nawet taki z gatunku mniejszych. Julii udało się opryskać mniej niż połowę ciała Gekko. I to jedynie od spodu.
— Hm… — rzekła Kalmira, biorąc butelkę z jej dłoni. — Pozwolisz, że ja się tym zajmę?
Z mocnym zamachem podrzuciła ją w górę. Butelka dotarła prawie pod krokwie sufitowe obory. Nim ocet owocowy zaczął spadać, butelkę trafił idealnie wycelowany błękitny promień, który nagle wystrzelił spomiędzy palców czarodziejki. Butelka… wyparowała. Zaś jej zawartość, w postaci delikatnej bryzy, powoli opadła na smoka, opryskując go od pyska po ogon.
— I po sprawie… — rzekła Eurydyka. — I już nie ma jeża…
Gekko prychnął. Nie wiadomo, który raz z rzędu tego wieczora.
Zapanowała krótka chwila milczenia, gdyż cała zebrana czwórka nie za bardzo wiedziała, co dalej zrobić lub co powiedzieć. Ciszę przerwała Eurydyka. Jej głos był dość stanowczy. Julia gotowa była zaryzykować stwierdzenie, że nawet odrobinę zbyt poważny i stanowczy, jak na — bądź, co bądź — tylko ośmiolatkę.
— No, dobra! Smoka poczesaliśmy i już nie wygląda jak smokojeż. Czas chyba na jakieś wyjaśnienia, prawda?
— Prawda… — Kalmira była nieco zaskoczona. — A… konkretnie o jakie wyjaśnienia ci chodzi, moja droga?
— W największym skrócie: smok na świecie, naprawdę, nie na kartkach bajek. Dotykanie mnie myślą, magiczne przeniesienie na ławkę. Mam wymieniać dalej? O co w tym wszystkim chodzi?
Kalmira chrząknęła.
— Jesteś cza… Będziesz kiedyś… Masz szansę zostać… Ojejku! No, chodzi o to, że masz pewien dar. Bardzo nietypowy.
— Mowa o latających książkach, czy o znikających rodzicach?
— Twoi rodzice zniknęli? — zachłysnęła się Julia.
— Twoje książki latają? — spytała zdziwiona czarodziejka.
— No, tak. A klapa od sedesu sama się podnosi, gdy muszę… no, wiecie, co. I cukiernica sama słodzi herbatę. I tylko czasami…
Nagle Eurydyka zaczęła tracić grunt pod nogami. Oczy zaszły jej mgłą, a po chwili napełniły się pierwszymi łzami. Podbródek zaczął jej nieznacznie drżeć, a usta wygięły się w wielką podkowę.
— Czasami przypadkiem rozbijam ją o ścianę. A czasami…
— Tak? — spytała cicho Kalmira.
— Czasami… nie potrafię tego opanować. Czasami… czasem przychodzi taki wielki wicher…. Albo sztorm. Przelewa się przeze mnie, przenika na wylot. Mam wrażenie, że mnie chyba nawet rozerwie na strzępy. Czuję się wtedy, jakbym… jakbym siedziała w środku oka cyklonu. Wokół mnie zaś szaleje tornado. Latają książki, krzesła. A ja nie mogę nic… nic na to poradzić… Dokładnie tak, jak wtedy, gdy…, gdy…, gdy widziałam ich po raz ostatni. Gdy mama się tak zdenerwowała. Tata z resztą też. Wtedy nagle przyszła taka wichura. Burza. Cyklon. Nagle i znikąd. A ja… a ja nie mogłam nic na to poradzić. Nagle to się przelało przeze mnie. I trafiło prosto w nich. A oni… a oni… po prostu… zniknęli…
Tama pękła. Eurydyka zalała się łzami. Zaczęła łkać i trząść się jak małe, zagubione zwierzątko. Kalmira bez wahania podeszła do niej i objęła ją ramieniem. Dziewczynka wtuliła się w nią.
— Wiem, dziecinko. Wiem… — szepnęła czarodziejka.
— O co w tym wszystkim chodzi? — zawołała Eurydyka.
— To długa historia, nawet opowiedziana w skrócie.
— Chyba mamy trochę czasu — rzekła Julia, siadając.
— To trochę długa i bardzo niewiarygodna historia — powtórzyła Kalmira. — Tak niewiarygodna, że trudno w nią uwierzyć.
— Ta, jasne… — sarknęła Julia. — Bardziej niewiarygodna niż Mikołaj, który istnieje naprawdę i wypycha cię z kominka? Bardziej trudna do uwierzenia niż znikający rodzice?
— Może po prostu spróbuj… — chlipnęła cicho Eurydyka.
— Mało kto o tym wie… — zaczęła spokojnie Kalmira. — …ale świat, w którym żyjecie nie jest jedynym. Istnieje… jeszcze jeden, równoległy do niego. Pod względem rozwoju techniki i historii ludzkości jest on cofnięty o jakieś sześćset, może siedemset lat. Ale wiele braków nadrabia się tam magią. Czarami, które tam są na porządku dziennym, a których tu, w waszym świecie, jest jak na lekarstwo. Żeby nie powiedzieć, że praktycznie magia tu zanikła. Lecz, by móc uprawiać magię, trzeba w świecie równoległym urodzić się z odpo¬wiednim darem. Zdarza się to rzadko. Część wyszkolonych już czarodziejów spędza większość życia na przemierzaniu owego świata wzdłuż i wszerz. W poszukiwaniu takich dzieci, u których objawił się niedawno lub niedługo objawi się ów dar.
W zdecydowanej większości przypadków, z darem jest jak z nasionem. Na początku jest bardzo słaby, ledwie zauważalny. Zabieramy takie dziecko do szkoły magicznej, by tam móc dbać o jego dar. Tak, jak ogrodnik dba o roślinę. Pozwalamy mu kiełkować powoli, zgodnie z jego własnym tempem. Uczymy to dziecko wszystkiego, co sami wiemy lub co uważamy za istotne. Niektórzy spędzają w szkole magii kilka lat, inni — całe życie.
— W zdecydowanej większości przypadków? — spytała Dyka.
— Tak — ciągnęła czarodziejka. — Czasami, dość rzadko, okazuje się, że dar nie wykiełkował, jak roślina. Tylko eksplodował, jak wulkan. Taka osoba — która dysponuje od początku całkiem potężną mocą, ale zupełnie nie potrafi jej kontrolować — stanowi poważne zagrożenie dla najbliższych i samej siebie.
— To tak, jakby dziesięciolatkowi dać ważący kilkadziesiąt kilogramów wielki młot? — szepnęła Julia. — I jakimś cudem umożliwić mu machanie nim do woli?
— Tak — roześmiała się Kalmira. — W najlepszym przypadku wybije sobie zęby. W najgorszym — kogoś zrani lub zabije.
— Co wtedy się robi? — spytała Eurydyka.
— W sumie, to… prawie to samo. Również trzeba takie dziecko odnaleźć i dostarczyć do szkoły magicznej na naukę. Z tym, że robią to wybrani czarodzieje, dysponujący wystarczająco dużą mocą, by być w stanie poradzić sobie w takim przypadku. By umieć blokować tę nieokiełznaną moc i ochronić siebie oraz owo dziecko.
— Tacy, jak Ty?
— Tacy, jak ja. Tacy, jak moja nieżyjąca już niestety nauczycielka. Często wykorzystujemy też do pomocy smoki. Takie, jak Gekko. Lub inne magiczne stworzenia. Które nie mają dość wiedzy i doświadczenia, by używać magii do faktycznego czarowania, za to, jeśli idzie o przepływ mocy, to potrafią przechwycić i ukierunkować bardzo silny strumień. Tak silny, że niejeden czarodziej mógłby tego nie przeżyć.
— W sumie… — dodała po chwili z przekąsem. — …to chwała niech będzie Jej, że dysponując taką mocą, stworzenia te nie potrafią aż tak dobrze czarować… Bo mogłoby nie być zbyt wesoło…
— Bardzo zabawne! — sarknął w myślach Gekko.
— No, ja uważam, że tak… — zaśmiała się Eurydyka.
— Światy równoległe istnieją praktycznie w zupełnej izolacji od siebie nawzajem. Mało kto w waszym świecie wie, o istnieniu naszego. I vice versa. Mało kto u nas zna pojęcie „świat właściwy” — tak nazywamy wasz. Lub jak się do niego dostać. W waszym świecie nie ma prawie wcale magii, w naszym jest jej pełno. Tu, u was nie ma szkół magicznych, a liczba źródeł mocy — które są niezbędne do czarowania — jest bardzo znikoma. Gdyby więc nawet tak się jakimś dziwnym trafem zdarzyło, że w tym świecie urodziłby się czarodziej, czy raczej kandydat na czarodzieja, no… dziecko z darem, to najprawdopodobniej nic by się nie stało. Mały dar, w zalążku zupełnie, niepielęgnowany bardzo szybko by obumarł.
Czasami jednak, bardzo, bardzo rzadko, zdarza się, że i tutaj urodzi się dziecko z darem od razu ukształtowanym, wykiełkowanym, i pełnym mocy. Wówczas robi się naprawdę niebezpiecznie.
— Tak, jak w twoim przypadku?
— Tak, tak jak w twoim przy… Zaraz, co ty powiedziałaś?
— Mówię… — rzekła Eurydyka — …że to przytrafiło się tobie, gdy byłaś nastolatką.
— Nie, moja droga. Moja historia jest dużo bardziej skomplikowana. To bardziej materiał na powieść niż opowiadanie. Na pewno zaś na kilka zimowych wieczorów przy kominie, z herbatą, korzeniami i miodem.
— Mmmm… — rozmarzyła się Julia. — Brzmi cudownie…
— Zaraz! — Kalmira była skrajnie zaskoczona. — Skąd wiesz, że urodziłam się w tym świecie? Przecież słowem o tym nie wspo…
— Nie wiem! — przerwała jej trochę niegrzecznie Eurydyka. — Po prostu… wiem. Może, gdy zaczęłaś sondować mój umysł, jednocześnie sama się otworzyłaś na chwilę? I w postaci… no, nie wiem… jakiegoś impulsu zwrotnego, do mnie dotarł fragment twojej historii?
— To by mogło mieć sens! — rozmyślał Gekko.
— Gekko się zgadza! — uśmiechnęła się Eurydyka.
— Co? — Kalmira rozdziawiła usta. — Ty go słyszysz?
— Ona mnie słyszy?
— Ona cię słyszy! Z wrażenia myli mi się mowa z myślomową.
— Spokojnie, spokojnie — dziewczynka zaczęła śmiać się gromko. — Bo mi tu padniecie z wrażenia, jak ja popołudniu… Julka za to nie słyszy naszych myśli, prawda?
— Nie, nie… Ja jestem z innej bajki — zaśmiała się nastolatka. — Ale naprawdę przezabawnie wyglądacie, jak tak rozmawiacie pół na głos, a pół w myślach. Więc… nie krępujcie się… no, dalej.
— No, właśnie — podjęła znowu Eurydyka, która wyraźnie zaczynała wieść prym w towarzystwie. — Na czym, to stanęliśmy… Acha, już wiem! Mówiłaś, że bardzo, ale to bardzo rzadko zdarza się, by dziecko, z niezwykle silnym darem, urodziło się tu, w naszym świecie. Ostatnio przytrafiło się to tobie, teraz — mi.
— Tak. Gekko wykrył, że twój dar jest niezwykle silny, zaś nieumiejętność kontrolowania go osiąga problematyczny poziom. Dlatego zżarł kryształ…
— Pffffy… — wysyczał Gekko w myślach.
— …dlatego zżarł kryształ tachionitu… — ciągnęła niezrażona Kalmira — …i przeniósł nas obu do tego świata.
— Byście mogli zabrać mnie ze sobą, prawda? — zrobiła minkę niewinnego kotka, szeroko przy tym otwierając błyszczące oczy. — Bym mogła w świecie równoległym trafić do szkoły magicznej, ogarnąć dar… I żyli długo i szczęśliwie, tak?
— Nie! — rzekła stanowczo Kalmira.
— Nie? — sapnęła zaskoczona, ale i poirytowana nieco Eurydyka. — Czy mam cię odparować, tak jak zrobiłam to ze swoimi rodzicami? O! Już czuję nadchodzącą burzę…
— Myślę, że możemy uznać to spełnienie wymogu i prośbę… Proszę! — pomyślał Gekko do Kalmiry. — Jestem jeszcze mocno osłabiony i wolałbym nie próbować, czy w tych warunkach uda mi się zablokować taki strumień, jaki ta mała jest w stanie przepuścić przez siebie. Nawet, jeśli będę w stanie, to na pewno później nie skoczę do świata równoległego przez kilka dni. Proponuję… Bierzmy ją ze sobą i spadajmy stąd, co?
— Gekko ma rację… — rzekła tajemniczo Eurydyka.
— Chwila!!! — wrzasnęła Kalmira. — Zamknąć się! Oboje!
Potem podeszła do zaskoczonej dziewczynki szybkim krokiem. Miała mocno zafrasowaną i niezwykle poważną minę.
— Posłuchaj no, moja mała. Może i masz rację, że nie za bardzo mamy wyjście i musimy cię stąd zabrać. Wprost do naszego świata, do szkoły magicznej. Żebyś nam przypadkiem tego świata, lub przynajmniej sporego jego kawałka, nie puściła z dymem. Ale przedtem chcę żebyś zrozumiała jedną rzecz bardzo, ale to bardzo wyraźnie.
— Tak? — Eurydykę nagle opuściła wszelka chęć do przekomarzania się. Dziewczynka wyraźnie spochmurniała i spokorniała.
— To nie są żadne opryski wiosenne. Ani tym bardziej żarty. Twoi rodzice… gdzieś tam chyba są. Być może… być może kiedyś uda się nam ich wspólnie poszukać. Ale to… może i kiedyś. Teraz, na ten moment musisz zrozumieć i uwierzyć, że twój dar to igranie z bardzo wielką mocą. Mocą, której nie potrafisz kontrolować. Szczerze, to nawet za bardzo jej nie rozumiesz. Mocą, która — jakby na to nie patrzeć — doprowadziła do śmierci dwie najbliższe ci osoby. Chcę, żebyś wbiła sobie to do głowy, dobrze? I zaczęła wykazywać nieco więcej pokory, a trochę mniej przekory. Tam, gdzie się wybieramy, będziesz potrzebować jej sporo… Nie zawsze jest czas i miejsce na bycie przemądrzałą.
Eurydyce po raz drugi pojawiły się łzy w oczach, a podbródek znowu zaczął się jej niebezpiecznie trząść. Kalmira przytuliła ją mocno ponownie, nie pozwalając jej tym razem rozpłakać się.
Trzymając dziewczynkę mocno w objęciach, nagle jakby dopiero teraz zauważyła lub przypomniała sobie o istnieniu Julii.
— No, a ty? — spytała. — Co z tobą?
— Że niby, co? — odparła tamta. — Czy idę z wami?
— No, wiesz… w sumie to my nie… — zaczęła Kalmira.
— O, co to to nie! — przerwała jej nastolatka, energicznie gestykulując rękami. — Ja się nigdzie nie wybieram. Dość tu widziałam i słyszałam. Ja tam mam swoje problemy z pewną wredną ciotką, która niestety ciągle zbyt rzadko robi się miła. I nad którą muszę ciągle ciężko przez to pracować. Czary? Magia? Dar i moc? Znikający rodzice? Nie, dziękuję. Ja wysiadam… Maestro, pan zatrzyma tę karuzelę? Mi wystarczy mój kominek, M.I.K.O.Ł.A.J., i złoty pył… Dobranoc! Ja… tego… spadam!
10
— Już? — spytała nieco zaskoczona Eurydyka?
— Taaaa… — Kalmira ziewnęła szeroko w odpowiedzi.
Przekroczenie granicy światów to rzecz, która większości mieszkańców któregokolwiek z nich nie przytrafi się nigdy. Jeśli chodzi o czarodziejów, to większości — również. Tylko nielicznym spośród nich zdarza się tak doniosłe wydarzenie raz, może dwa razy w całym życiu. Kalmira choć pokonywała tę granicę do tej pory kilka razy, to nie więcej niż dziesięć. Nigdy wcześniej — dwa razy w odstępie kilku godzin. Nawet dla jednego z najpotężniejszych magów obu światów była to niezwykle męcząca podróż.
— Niczego nie zauważyłam — ciągnęła dziewczynka. — Drzewa wyglądają i szumią tak samo. Powietrze pachnie podobnie, z tym, że chyba wylądowaliśmy na wsi, bo takie czyste i rześkie. Żadnych spalin, smogu ani zanieczyszczeń. O! I nawet stodoła jest…
Kalmira przerwała jej, śmiejąc się gromko.
— Powiedziałam coś zabawnego? — speszyła się Eurydyka.
— Tak, dziecinko… — czarodziejka trzęsła się ze śmiechu.
— Co takiego? — spytała podejrzliwie dziewczynka.
— Żadnych spalin ani smogu? — Kalmira dostała wręcz czkawki od śmiechu. — Nie, nie śmiesznego. To po prostu urocze. Moja droga… w tym świecie nie odkryto jeszcze ciężkiego przemysłu. Co więcej — pewnie w ogóle go nie odkryją, bo magia załatwia sporo. Więc pod względem smogu i spalin, czy raczej ich absolutnego braku, to cały nasz świat jest jedną wielką wsią. Zaś, jeśli idzie o zanieczyszczenia, to jedyne jakie możesz tu spotkać, to potoki rynsztokowe, płynące przy każdej uliczce większego miasta. Fetor bije z nich taki, że — uwierz mi — szybko zatęsknisz za spalinami.
Eurydyka, zrozumiawszy, że Kalmira z niej nie kpi, rozpogodziła się i uśmiechnęła. Szczególnie wzmianka o rynsztoku i fetorze wydała jej się zabawna. Szybko jednak na powrót zachmurzyła się i spoważniała.
— Co będzie dalej? — spytała powoli. — Ze mną…
— Trochę czasu spędzimy razem, na moim zamku. Byś poznała podstawowe sprawy związane z tym światem. Tu też mamy późną wiosnę. Myślę więc, że damy ci kilka miesięcy, do końca wakacji. Wiesz… rok szkolny wygląda tu bardzo podobnie, jak u was. Tylko przedmioty są nieco inne.
— Na przykład?
— Dematerializacja i materializacja. Chiromancja. Obliczenia gwiezdne. Chemia eliksirów, alembików i specyfików. Lewitacja, telekineza i transmutacja. Fizyka lotu na smoku. I parę innych.
— Acha… — zamyśliła się Eurydyka. — Do wakacji. A potem?
— Potem… potem będziesz musiała pójść wreszcie do szkoły magicznej. I to tak na sto procent, czy ci się to będzie podobało czy nie. Jestem prawie pewna, że do tego czasu twój dar rozwinie się tak bardzo, że moja pojedyncza moc, nawet wspierana przez Gekko i magiczne bariery zamku, stanie się niewystarczająca. I tylko magia miasta uniwersyteckiego będzie mogła ochronić ciebie i twój dar… przed samą sobą.
— Masz zamek? — zakrzyknęła Eurydyka w odpowiedzi, błyskawicznie zmieniając temat, by ukryć strach, jaki wzbudziły w niej ostatnie słowa Kalmiry.
— Tak!
— Taki prawdziwy, z wieżami i w ogóle?
— No, jasne. Zobaczysz niedługo… Nie jest do końca prawdziwy, bo bardzo wiele w nim magii i sporo iluzji. Lubię też podkreślać — sama nie wiem, czemu — że nie jest mój. Odziedziczyłam go po mojej świetnej mentorce i przyjaciółce, wielkiej czarodziejce Krisz. Ale o niej opowiem ci innym razem.
— Acha.
— Jedna rzecz!
Kalmira podniosła nieco głos, bo zauważyła, że powoli traci kontakt z dziewczynką. Na Eurydykę wyraźnie zaczynało działać już zmęczenie wynikające z przejścia między światami. Na Eurydykę, na nie obie, a w zasadzie na wszystkich — bo Gekko bardzo już ziewał.
— Taaaak… — sapnęła dziewczynka.
— Ten świat jest bardzo magiczny. Znacznie bardziej niż w tej chwili sobie to wyobrażasz. Tu pewne rzeczy — takie, jak książki, które latają, czy cukiernica goniąca filiżankę — będą się zdarzać dużo częściej. Na porządku dziennym, a w zasadzie co chwilę. Zwłaszcza, przy tak niezwykle silnym darze, jak twój. Musisz o tym pamiętać i bardzo uważać. Dobrze wyszkolony czarodziej potrafi łączyć się ze źródłami mocy świadomie. Ty, nie. Zanim się tego nauczysz — będzie ci się to przydarzało często zupełnie nieświadomie. Zaś jeśli połączysz się ze źródłem i zaczniesz pobierać moc z niego, a w tym momencie coś cię na przykład wystraszy lub zaskoczy, to efekty mogą być dość opłakane.
Sprawa była naprawdę poważna, ale do dziewczynki docierał sens już tylko co drugiego zdania. Zaczęła ziewać szeroko i często.
— Aaa… — znowu ziewnęła. — A w ogóle to co to za miejsce?
— Wioska rębaczy lodu. Od wiosny do jesieni jest pusta…
Nie było reakcji. Eurydyka już spała.
— Gekko, znowu będę potrzebowała pomocy — pomyślała.
— Nie ma mnie! — usłyszała w głowie w odpowiedzi. — Ja już twardo śpię i wcale a wcale cię nie słyszę…
11
W tym świecie, szczególnie w opustoszałej latem wiosce rębaczy lodu, nie musieli ukrywać się przed kimkolwiek, czy maskować swoich czynów. Nie było więc potrzeby tworzenia kanału portalowego, na kształt tego, który zbudowali wspólnie w naszym świecie, kilka godzin wcześniej. Tu, by przenieść ją z trawy, na której zasnęła, do pobliskiej stodoły, wystarczyła odrobina mocy i czar telekinetyczny. W normalnych warunkach Kalmira potrafiłaby dokonać tego samodzielnie, bez przysłowiowego zmrużenia oka. Teraz jednak — po dwóch przejściach przez barierę światów — była tak wykończona, że bez wsparcia Gekko nie rzuciłaby nawet dużo prostszego czaru.
Położyli dziewczynkę na niemalże samym środku stodoły, na sporej górce siana, którą czarodziejka usypała resztkami sił. Gdy tylko upewniła się, że wszystko jest w porządku, prawie zwaliła się z nóg tuż obok Eurydyki. Gekko naprawdę spał już smacznie obok.
12
Jak się okazało następnego dnia, tym razem nie wystarczyły dwie godziny snu. Nie wystarczyło ich nawet osiem — Eurydyka przespała bite dziesięć godzin. Gdy obudziła się, wyspana jak przysłowiowy młody bóg, słońce stało już wysoko na niebie.
Kiedy tylko przetarła oczy, rozejrzała się dookoła i stwierdziła, że jest zupełnie sama. Jak się później okazało, Kalmira ze smokiem wyszli na chwilę, by umyć się w strumieniu i zorganizować coś — mniej lub bardziej magicznie — na śniadanie. To był błąd.
Eurydyka na chwilę wpadła w przerażenie. Nie wiedziała, gdzie jest ani co tu robi. Nie była pewna, czy wydarzenia będące jej najświeższymi wspomnieniami, wydarzyły się naprawdę, czy były tylko częścią jej niedawnego snu. Zacisnęła mocno ledwo co przebudzone oczy. Nie zdając sobie z tego sprawy, zaczęła zasysać spore ilości mocy z najbliższego źródła. Bardzo spore ilości mocy, prawdę mówiąc. Z źródła, z którym — jak przewidziała to poprzedniego dnia Kalmira — udało się jej połączyć nieświadomie. Wkrótce moc wypełniła ją całą.
Zaskoczona dziewczynka otworzyła oczy na powrót. Wtedy…
— Stodoła! — zajęczała. — Przecież ja mam uczulenie na pył…
Tym razem jednak echo w stodole nie zdążyło jej odpowiedzieć. Kichnięcie, po którym nastąpiło eksplozywne uwolnienie się całej nagromadzonej w dziewczynce mocy, rozniosło drewniany dom na strzępy. I to dosłownie. Kawałki desek, nie większe niż pół metra, znajdowali potem nawet kilkadziesiąt metrów od epicentrum. Eksplozja była tak silna i tak niespodziewana, że Kalmira nie zdążyła wznieść nawet najprostszej osłony. Przed poranieniem przez przelatujące deski uratowała ich bariera, którą Gekko wzniósł odruchowo, nawet nie myśląc o tym, co robi. Była to jedna z wielu pożytecznych cech posiadania magicznego smoka. Zamiast na przykład świnki morskiej. Z drugiej strony — świnki nie żrą kryształów…
Gdy opadł kurz i odwrócili się, nie ujrzeli już stodoły. Zobaczyli jedynie poczerniałe resztki tego, co kiedyś było jej ścianami, sterczące jak małe kikuciki z ziemi. Pośród nich, na równie poczerniałej ziemi, siedziała niespełna dziesięcioletnia przyszła czarodziejka. Kalmira natychmiast wypuściła cieniutką niteczkę myśli. Dotknęła nią Eurydyki, by upewnić się, że dziewczynce nic się nie stało. Poza tym, że najadła się strachu, wszystko było w porządku.
— Cóż, moja droga… — zaczęła, uśmiechając się z przekorą. — Może będziemy jednak musieli zapisać cię na jakiś kurs wakacyjny?
— Aaaa… albo jakieś wiosenne lekcje uzupełniające? — padło w odpowiedzi z ust ciągle wystraszonej Eurydyki.
Cała trójka buchnęła gromkim śmiechem.
— I jeszcze jedno… — rzekła czarodziejka, gdy śmiech ustał.
— Tak?
— Musimy wymyśleć, jak wydobyć ów nieszczęsny kryształ…
— Prrr… — Gekko prychnął w myślach.
Bo w przeciwnym przypadku — ciągnęła Kalmira. — Naszemu biednemu smokowi urwie pół tyłka przy następnym wypróżnieniu!
Gekko zbladł na tyle, na ile było to możliwe u smoka.
— Ale… — zaczęła Eurydyka zaskoczona.
— Tak, wiem — przerwała jej czarodziejka. — To na początku bywa bardzo zaskakujące. Ale… tak! Smoki, magiczne czy nie, też muszą jeść. Zaś od czasu do czasu muszą również oddawać naturze, to co jej zabrały.
— A smok bez tyłka nie wyglądałby aż tak groźnie?
— Coś w ten deseń, moja droga, coś w ten deseń…
Gekko sarknął w myślach, prychnął na głos, po czym cała trójka buchnęła jeszcze głośniejszym śmiechem. Na tyle, na ile śmiech wychodzi w przypadku smoka.
Epilog
— Cudowna historia… — rzekła rozmarzonym głosem Ala.
— Rany…, ile razy już jej wysłuchałaś?
Zamiast odpowiedzi, Alicja nagle spoważniała.
— Racja! — rzekła powoli. — Tyle razy mi już ją opowiedziałaś, a ja właśnie uświadomiłam sobie, że nigdy nie zapytałam cię o…
— O co? — przerwała jej nieco zaskoczona Eurydyka.
— O to, czy Kalmira opowiedziała ci kiedykolwiek swoją historię? Jak ona dostała się do tego świata i w ogóle?
— Nie… — Eurydyka powiedziała to bardzo powoli, jakby ważąc każde słowo. — Dość szybko wpadłam na pomysł, by ją o tę opowieść poprosić, ale nie zgodziła się.
— Czemu? Dała jakiś powód?
— Tak. Powiedziała, że jej historia zaczyna się i kończy dobrze, ale po drodze jest cała masa smutnych, a czasem i przerażających wydarzeń. I że jej zdaniem nawet piętnaście lat może nie być dobrym wiekiem na to, by tę historię poznać. Zwłaszcza, w szczegółach.
— I co?
— I nic — odpowiedziała Eurydyka. — Myślę…
Tym razem mówiła już normalnym tempem, ale wzrok miała nieobecny. Zapatrzyła się na jakiś bardzo odległy punkt za oknem.
— Chyba się z nią zgadzam. Możliwe, że mój czas jeszcze nie nadszedł, by poznać tę historię. Myślę, że jeszcze trochę będę musiała poczekać. Ale coś czuję, że warto uzbroić się w cierpliwość…
K O N I E C
Opowiadanie to jest na „rozdrożu” między opowieściami ze świata mikołajów („Kryzys kominkowy”) oraz młodej czarownicy („Quelaxirium”). Tekst bardziej pasuje do tego drugiego tomiku, bo opowiada o przygodach czarownicy Kalmiry i młodziutkiej adeptki magii, Eurydyki. Julka i jej historia może sprawiać wrażenie „dodatku”.
Zdecydowałem się jednak na takie „przesunięcie”, bo jest to bodajże jedyna z historii, które pochodzą ze światów równoległych, będąca całkiem optymistyczną i mimo wszystko nadającą się dla starszych dzieci. Pozostałe teksty są już zdecydowanie bardziej dojrzałe i wymagające starszej widowni — co najmniej „późnych nastolatków”.
Świętochłowice, czerwiec 2021 r.
Tekst ma 73 542 znaki ze spacjami.
Bardzo ciekawy baśniowy świat. Opowiadanie odpowiednie dla dzieci i ich rodziców (5+). Pobudza wyobraźnię. Jest jednocześnie refleksyjne, zabawne, smutne i dowcipne. Wyobrażam sobie film nakręcony na motywach tego opowiadania (może nawet animowany)!