1
— Pić! — wyszeptała jedenastoletnia Julia.
Problem w tym, że w tej okolicy, w sobotę rano dostanie czegokolwiek do picia mogło być niejakim problemem.
Miasto, w którym mieszkała paskudna ciotka Gertruda, a z nią również Julia, rozwijało się w swojej przeszłości w dość zaskakujący sposób. Było to chyba jedno z niewielu miast na świecie, w którym starówka przylegała jedną stroną bezpośrednio do przedmieścia. Starówki zwykle znajdowało się w ścisłych centrach starych miast, nie zaś na obrzeżach. Julka, mimo że mieszkała w wielkim domu ciotki na Starym Mieście, w zaledwie kilka minut mogła się znaleźć na przedmieściach, praktycznie wśród pól i lasów.
— Niech mnie drzwi ścisną! — jęknęła cichutko, używając przy tym swojego ulubionego powiedzenia. — Przecież chyba zaraz uschnę z pragnienia. Pić!
Julka miała jedenaście lat, wielkie niebieskie oczy, ładną pociągłą buzię i długie kasztanowe proste włosy. Tak długie, że gdy rozczesała je na całą długość to sięgały jej poniżej linii pasa. Tego dnia ubrana była w długą, sięgającą do kostek, bufoniastą plisowaną żółtą spódnicę. Oraz obcisłą niebieską bluzeczkę na ramionkach. Obu nie lubiła z całego serca, a ciotka Gertruda czerpała chyba jakąś ukrytą radość w zmuszaniu jej do noszenia ubrań, których nie znosiła. Dobrze, że chociaż watowaną kurtkę, idealną na ten grudniowy poranek, mogła wybrać sobie sama.
Starówka nie rzucała na kolana. Wprost przeciwnie. Brzydka, głośna, brudna i… stara. Wyraźnie czuć w niej było biedę — kto wie, czy nie była najbiedniejszą dzielnicą miasta? Bieda objawiała się tu zapachem, otaczającymi dźwiękami — tak charakterystycznymi dla dzielnicy starych kamienic — oraz licznymi tabliczkami: „do wynajęcia”, „sklep zlikwidowany” na wystawach. Tak licznymi, że aż przykro było patrzeć.
— Piekarnia. Tradycja i smak — przeczytała Julka.
Lokal znajdował się na parterze trzypiętrowej kamienicy.
Kamienic wokół było pełno, istne zatrzęsienie, a każda inna. Wysokie i niskie, krzywe i proste. Z osobliwymi oknami oraz wystającymi wszędzie krużgankami, gzymsami i parapetami. Lub zupełnie płaskie, jak sześciany i klocki. Ta, przy której właśnie przystanęła, była takim właśnie niezwykle płaskim i prostym budynkiem.
Kamienica nie miała żadnych balkonów, fantazyjnych krużganków, czy stuletnich okienek. Pod tym względem bardziej przypominała stary blok mieszkalny niż typową kamienicę. Miała trzy piętra, na każdym po sześć rozmieszczonych w idealnie równych odstępach okien. Wszystkie zostały jakiś czas temu wymienione na plastikowe, ale na tym kończyła się nowoczesność. Poza tym, budynek prezentował się w opłakanym stanie. Na wszystkich piętrach pokryty był jasnoszarą wyraźnie brudną elewacją. Na drugim i trzecim piętrze nad piekarnią zaczęła ona już nawet odpadać całymi płatami, ujawniając stare cegły ukryte do tej pory za nią. Kamienica była więc ceglana, co oznaczało, że prawdopodobnie przedwojenna. Zrobiono jej jedynie krzywdę pokrywając ją brzydką powojenną betonową elewacją.
Frontowa ściana piekarni pokryta była brązowym klinkierem. Po jednej stronie drzwi ktoś wymalował sprayem brzydki bohomaz — chyba datę, rok 1920. Po co i czemu, Julka nie miała pojęcia. Do piekarni wchodziło się po dwóch schodkach. Poza drzwiami wejściowymi miała tylko jedno okno, całkowicie wyklejone ofertami produktów sprzedawanych wewnątrz. Była więc tam bułka tarta po złoty sześćdziesiąt za kilogram. Był tortmetrowiec za trzydzieści dziewięć złotych, też za kilogram. I tort Oreo o dwa złote tańszy. Na stojącym przy drzwiach wejściowych drewnianym „potykaczu” reklamowano sernik łaciaty po prawie dziewiętnaście złotych za kilo, chleb „dwa ziarna” za dwa złote, znowu ową nieszczęsną bułkę tartą oraz kołacz z posypką. Czternaście złotych, pięćdziesiąt groszy za kilogram.
— I ani grama czegokolwiek do picia — jęknęła Julka.
Ruszyła dalej. Kamienica obok wyglądem i kształtem przypominała już przynajmniej te typowe przedwojenne i jeszcze starsze budynki. Jej okna nie były już takie symetryczne, gdzieniegdzie można było dostrzec resztki krużganków, starych parapetów i chyba nawet jednego gargulca. Na środku kamienicy znajdowała się brama samochodowa prowadząca na wewnętrzne podwórze. Nad nią widniał szyld głoszący: „Hot Rod Oldtimer. Bromba i Inni. Przebudowy i rekonstrukcje nadwozi samochodowych”.
— Tu chyba napojów nie mają — szepnęła sama do siebie.
Im dalej szła, tym bardziej wachlarz kamienic rozszerzał się. Trafiały się niskie i wysokie, z oknami kwadratowymi i prostokątnymi. Oraz takie, które miały okna zakończone od góry owalem. Były tam kamienice zupełnie pozbawione elewacji, z wyraźnie widocznymi cegłami, zapewne przedwojennymi, z których zbudowano owe budynki. Nie brakowało jednak też takich kamienic, jak ta pierwsza, gdzie cegły przykryte zostały burym plackiem betonu.
Julia minęła szyld zakładu szklarskiego w podwórzu kamienicy obok i szeroko uśmiechnęła się na widok tablicy w następnym oknie sklepowym. Głosiła ona: „Nasz sklep. Szeroki wybór. Niskie ceny”. Poniżej wypisano asortyment znajdujący się w ofercie. Artykuły spożywcze, wędliny, nabiał, owoce i warzywa, alkohole, słodycze…
— I napoje! Nareszcie! — niemalże krzyknęła.
Entuzjazm Julki szybko jednak ostygł. Gdy przeszła przez ulicę i znalazła się pod drugiej stronie jezdni. Jej oczom ukazała się wtedy malutka karteczka na szybie. Była ona tak malusieńka, że dostrzeżenie jej z drugiej strony ulicy było praktycznie niemożliwe. Napis na minikarteczce pozbawiał złudzeń: „Do wynajęcia”. Kolejny z dziesiątek, jeśli nie setek lokali na starówce, który miesiące lub lata świetności miał już za sobą. Julia z tej odległości dostrzegła również, że sklep był od dłuższego czasu opuszczony, szyby brudne, zaś w środku nie było ani ludzi, ani towaru, ani nawet półek.
Smutna i spragniona ruszyła dalej. Tuż obok znajdował się sklep „No i fajnie. Balony z helem na różne okazje”. Tu nawet nie wchodziła, mimo że drzwi sklepu były otwarte na oścież.
Skręciła w lewo i zadrżała na widok wielkiego czarnego szyldu z białymi literami układającymi się w napis: „Pogrzeby Haron”.
— Czy grecki przewoźnik dusz zmarłych nie nazywał się przypadkiem „Charon”? — spytała samą siebie. — Przez „ceha”?
Na początku próbowała zmusić się, by obrócić to w żart. By udowodnić samej sobie, że to było zabawne. Julia lubiła język polski, książki i czytanie. Lubiła ortografię, więc wszelkie szyldy, napisy i reklamy z błędami były dla niej zabawne. Lecz nie ten. Zakłady pogrzebowe, cmentarze i w ogóle jakiekolwiek nawiązania do śmierci kojarzyły jej się źle, wręcz fatalnie. Próba uczynienia owego błędu ortograficznego zabawnym nie udała się więc. Julia zadrżała, spuściła wzrok i ruszyła przed siebie szybszym krokiem. Zareagowała tak, jak zrobiłaby to prawdopodobnie każda jedenastoletnia sierota. Jak każde dziecko, która stosunkowo niedawno straciło oboje rodziców. I zostało przez to skazane na udręki wspólnego zamieszkania z ciotką Gertrudą.
Przeszła krótką poprzeczną uliczkę, łączącą dwie długie ulice starówki, skręciła ponownie w lewo i znalazła się na głównym trakcie miejskim. Na głównej ulicy Starego Miasta. Tej z torami tramwajowymi oraz jednocześnie tej, która kilkaset metrów dalej przebiegała pod oknami kamienicy ciotki Gertrudy. I domu Julki.
Kilka kroków na lewo znajdował się rozległy otwarty plac, otoczony ze wszystkich stron żelaznym płotem. Na placu stała plebania, a w tle — wielki stary kościół. Przy płocie kościelnym znajdował się wysoki przydrożny krzyż z figurką ukrzyżowanego Jezusa.
Julka wielokrotnie zastanawiała się, czy wierzy w Pana Boga. Chodziła chętnie na religię, razem z resztą klasy, miała nawet całkiem dobre oceny. Ale, czy wierzyła całym sercem? Cóż… nie miała chyba innego wyjścia. Gdyby Pana Boga nie było, to gdzie by w takim razie byli teraz jej rodzice?
Dziewczynka odwróciła głowę i uśmiechnęła się szeroko. Naprzeciw kościoła, tuż nad wielką wystawą sklepową z ogromnymi szybami, widniał dumny szyld. „Apteka Słoneczko”. Zaś obok…
— Żabka! — krzyknęła radośnie i puściła się pędem do najbliższego przejścia dla pieszych. Ruch na szczęście był o tej porze mały, a w sklepie nie było nikogo, toteż niebezpieczeństwo, że Julia skona z pragnienia zostało odsunięte w dalszą przyszłość.
Sprzedawczyni w sklepie była młodą, może dwudziestoparoletnią dziewczyną. Miała jasne włosy, upięte białą przepaską w grochy. Sięgnęła po butelki z napojami, wybrane przez Julię, aby przysunąć je do czytnika kodów kreskowych. Wtedy dziewczynka zobaczyła, jak spod rękawów wysuwają się piękne jej zdaniem tatuaże. Zajmowały wewnętrze strony obu przedramion i sięgały chyba aż do łokci.
— Ciotka Gertruda nigdy by się na coś takiego nie zgodziła — westchnęła Julia z rezygnacją. — Nawet, jeśli będę już pełnoletnia. Jeśli tylko będę nadal mieszkała wtedy z nią, o ile do tego czasu nie wyrzuci mnie na bruk, to na pewno nigdy nie wyrazi na to zgody.
Ciotka Gertruda nie cierpiała wszystkiego, co było nienormalne, odstające, nietypowe. Ze szczególną zapiekłością nienawidziła zaś wszystkiego, co stałe, nieusuwalne i permanentne. Raz zrobiony tatuaż był nieusuwalny. Dokładniej zaś rzecz biorąc, aby go usunąć należało poddać się skomplikowanym zabiegom dermatologicznym. Co w mniemaniu ciotki oznaczało nieusuwalność. I jednocześnie absolutny zakaz nawet myślenia o czymś takim.
Julia zapłaciła, wzięła butelki od sprzedawczyni i niemalże do dna obie wypiła, na miejscu, w sklepie. Naprawdę chciało jej się pić. Potem wyszła ze sklepu i tą samą drogą, tylko w odwrotnym kierunku oczywiście, zaczęła wracać do kamienicy ciotki Gertrudy.
W tej chwili drogę przebiegł jej czarny kot.
— Aj, pech! — zawołała Julia. — A kysz, czarnuchu!
Julia traktowała takie wydarzenia pół żartem, pół serio. Bardziej jednak chyba żartem. Jej ojciec, gdy jeszcze oczywiście żył, mówił jej kilka razy o tym, że jego zdaniem sami kształtujemy swoje życie. Gdy bierzesz je w swoje ręce i pracujesz nad nim odpowiednio, to powinno się ono układać mniej więcej według twoich planów.
— Jak sobie pościelisz, jak się wyśpisz — mawiał często.
— Czyńcie sobie ziemię poddaną — cytował też czasem Biblię.
Julka starała się postrzegać świat w ten sam sposób. Niestety, tym razem miało się okazać, że się pomyliła. Tym razem pech miał ją nie odstępować przez dość długi okres.
2
— AirSanta 3291, schodzisz na trzy tysiące stóp… — rzekł zdecydowanym głosem elfkontroler lotu. — Dalej z kursem pasa.
— Zejście na trzy tysiące, dalej kurs pasa, AirSanta 3291, odmeldowuję się! — zapierdziało w słuchawkach elfa w odpowiedzi.
Pan Gregory Kranz, elf w sile wieku, szef zmiany w centrum kontroli lotów wszystkich zaprzęgów, był typowym, choć trochę już podstarzałym elfim kontrolerem lotu. Niezbyt wysokiego wzrostu, ubrany w gustowny zielony kubraczek i wspaniałą czapę elfa na głowie. Niestety nieco przygniecioną przez słuchawki z mikrofonem, mocno przyciskające się do jego łysiejącej głowy pod czapką.
Stał twarzą do gigantycznej wprost ściany monitorów, tyłem do głównego wejścia do sali, przesuwając z szalonym oczopląsem wzrok z jednego monitora na drugi i prowadząc, jak na jego stanowisko przystało, co najmniej dziesięć zaprzęgów jednocześnie.
— AirSanta 3291, po przechwyceniu kursu pasa łapiesz kontrolę podejścia do lotniska Mikołajkowo 140. Dziękuję i pa, pa!.
— Kurs pasa, kontrola podejścia, Mikołajkowo 140, AirSanta 3291, pa, pa! — zaskrzeczało ponownie w słuchawkach.
Kranz był jak w amoku. Natychmiast przesunął wzrok na kolejny z monitorów, by wydać polecenia dla następne zaprzęgu mikołajowego w zasięgu. Pracował niemalże jak robot, od rana do wieczora, na każdej swojej zmianie. Robił tak, jak każdy z pozostałych pięciu tysięcy mikołajowych kontrolerów lotu w, rozsianych po całym świecie, czterdziestu sześciu centrach logistycznoprezentowych. Robił tak od lat. Bo kochał tę robotę…
— Paaaa… paaaanie… Kra, Kra, Kranz… — doleciało go gdzieś zza pleców. W pierwszej chwili zupełnie to zignorował.
— Claus Airlines 711, ostro w górę, ChristmasAir 24 przechodzi pod tobą, na jedenastej godzinie — zawołał do mikrofonu.
— Ostro w górę, przyjąłem, Claus Airlines 711 — usłyszał.
— Pa… panie… Kra, Kranz… — jąkanie doleciało ponownie, wwiercając się w myśli kontrolera i zupełnie je rozpraszając.
Powolnym, ale zarazem niezwykle płynnym ruchem, Kranz odwrócił się od monitorów w kierunku, z którego dochodził ów dźwięk. Dźwięk przypominający raczej beczenie barana niż głos elfa. Całe tysiąc trzysta męskich i żeńskich elfich kontrolerów lotu, zgromadzonych w tym centrum kontroli lotów, doskonale wiedziało, co oznacza ów płynny i powolny ruch. Oraz co oznacza mimika twarzy szefa i jego równie powolne gesty, które zaczął wykonywać.
— Czego… chcesz… — wyszeptał powoli, patrząc mu w twarz.
— Ja… ja… ja… — zaczął tamten, jąkając się jeszcze bardziej.
— Father Air Taxi 561! — przerwał mu nagle.
— Father Air Taxi 561, zgłaszam się — padło w odpowiedzi.
— Wchodzisz na pierwszy okrąg… — dokończył Kranz podniesionym głosem. — Przygotowanie do wejścia w nadświetlną.
W momencie, kiedy pan Kranz wypowiadał swoje magiczne „Czego chcesz?”, najbardziej lodowatym ze swych głosów, na całym dwunastym piętrze trzydziestego siódmego centrum kontroli lotów zaprzęgów zapanowało absolutne milczenie. Pozostali elfi kontrolerzy wstali ze swoich miejsc i zaczęli powolutku zbliżać się w kierunku ich szefa, stojącego na środku sali. Nadal odruchowo zerkali na ekrany i wydawali polecenia — byli niezastąpieni i jednocześnie najważniejsi w całym tym systemie — ale robili to wystraszonymi, mocno przytłumionymi głosami. Mina, poza i postawa ich szefa, nie wróżyła niczego dobrego.
— Nadświetlna, ta… jes…, Father Air Taxi 561, pa, pa.
Wzrok pana Kranza, tak szybko jak stał się odległy parę sekund temu, tak równie błyskawicznie ponownie nabrał ostrości. Elf wycelował swym nieco zakrzywionym palcem w stronę jąkały.
— Ja… ja… ja… — ponowił tamten niepytany. — Przy… przysze… sze… szedłem tu do… do… pracy.
— Co, proszę? — wyszeptał Kranz na głębokim wydechu, pozbywając się z wrażenia resztek powietrza z płuc. — Do czego?
— Do… do… do… pracy, pa… panie Kra… Kranz.
— Aero Christmas 3277, co tam się u was dzieje? — wykrzyknął elf, ponownie przerywając jąkale. — Jaką macie nadaną wysokość?
— Siedemdziesiąt cztery trzy stóp… — padła odpowiedź.
— Siedemdziesiąt dwa tysiące, do bladej choinki! — wrzasnął.
— Schodzę tysiąc w dół, Aero Christmas 3277, pa!
Pan Kranz ponownie zwrócił wzrok na nowoprzybyłego elfa.
— Więc mówisz, że przyszedłeś do pracy, tak?
— Ttt… tak.
— A jak ty się nazywasz, mój drogi?
— A… A… A… Alof, panie Kranz.
— Dobrze, Aaaalofie… — sapnął elf. — Kto cię tu przysłał?
— Pa… pa… pan Sebastian, pa… pa… pa… panie Kranz.
— Rozumiem — odparł tamten. Ponownie powiało chłodem.
Kranz odwrócił się w prawo, na pięcie. Jego ulubiony ruch.
— Zygmunt! — rzekł lodowatym głosem. — Telefon… proszę.
Zaczepiony kontroler odłożył przełącznik na pobliskie biurko. Każdy aktualnie pracujący kontroler miał słuchawki założone na uszach, te zaś połączone były z mikrofonem przytkniętym do ust. Posiadały też długi giętki przewód, który łączył je z przełącznikiem trzymanym zwykle w lewej dłoni. Przełącznik był małym plastikowym pudełkiem wyposażonym tylko w jeden sporej wielkości przycisk. Służył on do przełączania słuchawkomikrofonu z trybu mówienia na słuchanie i odwrotnie. Było to konieczne, gdyż każde centrum kontroli lotów wyposażone było w zwykłe anteny komunikacyjne, jednopasmowe, które były w stanie w danej chwili albo nadawać, albo odbierać. Nigdy zaś — robić to jednocześnie.
Elf nazwany Zygmuntem odłożył przełącznik, tą samą ręką złapał telefon wiszący na ścianie, zdjął słuchawkę z widełek i podał ją szefowi. Słuchawka połączona była z podstawą przykręconą do ściany przy pomocy giętkiego kabla. Na pierwszy rzut oka sprawiał on wrażenie, że ma co najmniej dwadzieścia metrów długości.
Zygmunt wstukał na klawiaturze bazy numer telefonu nawet nie czekając na to, aż szef go o to poprosi.
— Przełączę na głośnomówiący… — rzekł Gregory Kranz.
Uśmiechnął się przy tym złośliwie i brzydko. Dla nikogo, może poza biednym Alofem, nie było żadną tajemnicą, że zarówno Krazna, jak i jego szefa, pana Sebastiana, łączyły stosunki dość chłodne. Owszem, tolerowali się nawzajem. Zachowywali wszystkie obowiązujące zasady. Szczególnie te, które wynikały z faktu, że jeden był przełożonym drugiego. Ale poza tym nie przepuścili żadnej okazji, by zrobić sobie nawzajem drobnego psikusa. Ponad połowa przyglądających się tej scenie była przekonana, że przysłanie jąkającego się Alofa do pracy pod skrzydłami Kranza było kolejnym takim żarcikiem. Nikt też nie wątpił, że chęć poprowadzenia rozmowy tak, by wszyscy obecni mogli ją usłyszeć, była zemstą.
— Halo! — rozległo się w głośnikach sali kontroli lotów.
— Sebastian? — zapytał fałszywie przymilnie Kranz.
— Tak…
— Mówi Gregory Kranz.
— Wiem! — padła oschła odpowiedź. — Słucham cię…
— Przysłałeś mi tu niejakiego pana Alofa.
Jak zawsze przy rozmowie nadawanej przez zestaw głośnomówiący, jakość połączenia była słaba. Do tego sprzęt telefoniczny nie należał do najlepszych i najmłodszych, bo nie był używany tutaj codziennie. Mimo to, wszyscy przysłuchujący się wyraźnie usłyszeli chrząknięcie zmieszania się pana Sebastiana oraz szelest, dochodzący z drugiej strony, mogący być tylko odgłosem wygodnego sadowienia się w fotelu. Czyżby oczekiwanie na dłuższą bitwę słowną?
— Gregory… posłuchaj… — zaczął głos z głośnika.
— Nie! To ty posłuchaj! — przerwał mu natychmiast Kranz.
— No, dobrze… — odparł Sebastian zmieszany. — To słucham.
Kranz zerknął na ekrany po lewej i zbladł.
— Saint Nick Express 1102, oszaleliście! — wrzasnął — Pas Mikołajkowo 2111 jest zamknięty! Natychmiast przejdźcie na 171!
— Zrozumiałem. 171! — padła nerwowa odpowiedź.
— Aero Kringle 13, uwaga, na trzeciej godzinie przechodzi nad wami Saint Nick Express 1102, zmieniają awaryjnie podejście! W dół!
— Schodzimy tysiąc stóp w dół, Aero Kringle 13.
— Co? — dało się słyszeć nieco zaskoczony szept Sebastiana.
— Przepraszam cię, Sebastian… — wycedził Kranz przez zaciśnięte zęby. — Ale wyobraź sobie, że… tu się pracuje…
— Rozumiem, rozumiem. To… co chciałeś mi powiedzieć?
Kranz odchrząknął.
— Na świecie jest dwa i pół miliarda chrześcijan, prawda?
— Prawda.
— W tym prawie siedemset sześćdziesiąt milionów dzieci, tak?
— Tak?
— Aby dowieźć im wszystkim prezenty mamy czterdzieści dni…
— Zgoda.
W odległej części sali kilku elfich kontrolerów lotu przysłuchiwało się całemu zajściu. Ale robili to jednym uchem i raczej dla pozorów. Zdawali sobie sprawę z tego, że ich najważniejszym zadaniem było skupienie się na tym, do czego zostali zatrudnieni. Czyli zapewnieniem, że nagle któreś z trzydziestu tysięcy podniebnych sań, z arcyważnymi mikołajami na pokładzie, nie zderzy się ze sobą. Albo że któryś z mikołajów nie pomyli drogi. Mimo to, od czasu do czasu coś tam podsłuchiwali. Nagle jeden spytał drugiego szeptem:
— Czterdzieści dni?
— Tak! Najwięcej dzieci dostaje prezenty na 6 grudnia. Można to chyba uznać to za początek. Tylko Węgry zaczynają piątego.
— Acha.
— Dwadzieścia procent dzieci dostaje prezenty 24 grudnia lub 25 grudnia. Ale wozić zaczynamy wcześniej. Dużo wcześniej. Po dziewiętnaście dni przed każdym z tych dwudniowych okresów. Oraz dwa dni przed Sylwestrem.
— Więc stąd te czterdzieści dni…
— No i posypujemy magicznym pyłem, żeby prezenty pozostały niewidzialne aż do właściwego momentu. Czasem to nie działa… Wiesz, hulajnoga znaleziona w garażu, piłka na dnie szafy i takie tam… — tu uśmiechnął się z przekąsem.
— Acha — odpowiedział tamten. — Czy ktoś dostaje prezent dwa razy? No, wiesz… na Mikołaja i na Wigilię lub Boże Narodzenie?
— Prawie co czwarty dzieciak.
— Nieźle.
— Najgorzej mamy w Słowenii — ciągnął pierwszy.
— Czemu? — spytał ponownie drugi.
— Bo tam latamy trzy razy.
— Trzy razy!?!
— Mikulás Aéreas 33, odejście na drugi okrąg… — wyszeptał, przykładając sobie jednocześnie palce do ust. — Przyjąłem. Nie trafiliście w komin? Rozumiem. Druga próba za minutę.
— Trzy razy? — powtórzył tamten jeszcze ciszej.
— Tak. W Słowenii mają tylko trzysta tysięcy chrześcijańskich dzieci, ale jednak. 6 grudnia przychodzi do nich Miklavž. Daje… no, taki sobie średni prezent. 25 grudnia odwiedza ich Božiček i daje największe prezenty. Natomiast w Sylwestra przychodzi Dedek Mraz i daje im takie maluśkie prezenty, do otwarcia w noc sylwestrową, tuż po północy, ewentualnie rano w Nowy Rok.
— Boże… Trzy razy dostać prezent w grudniu…
— No, no, no! Nie wymieniaj imienia Szefa swego nadaremno!
— Przepraszam! — stropił się pytający. — Masa roboty…
— Dlatego latają tam najlepsze zaprzęgi lotnicze świata.
— Jakie?
— Santarates i Singapore Santa Lines.
— Singapore? Do Słowenii?
— Cóż poradzić… Jak się jest najlepszym…
Po chwili jednak zreflektował się, pomyślał i rzekł:
— Nie, pomyliłem się. Wycofuję się! W sumie to nie mamy najgorzej. Ani w Słowenii ani nigdzie indzie.
— A kto ma?
— Najgorzej to ma te sto trzydzieści milionów dzieci, które nie dostają prezentu nigdy. Na żaden z tych grudniowych dni…
Obaj wyraźnie posmutnieli.
Tymczasem pan Kranz błyszczał. Dosłownie. Był w swoim żywiole. Rozmawiając przez telefon strzelał przekomiczne teatralne miny, wymachując przy tym rękami w przeróżnych gestach.
— W te czterdzieści dni musimy przewieźć osiemset trzydzieści milionów prezentów! Rozumiesz? Do sześciuset trzydziestu milionów dzieci! — dobitnie zaakcentował tę ogromną liczbę. — Do niektórych z nich musimy dotrzeć dwa albo trzy razy. Rozumiesz?
— Rozumiem, Gregory, ale… zrozum mnie… Związki zawodowe…
— Wykorzystujemy do tego celu aż pięć tysięcy świetnie wyszkolonych kontrolerów lotu! — ciągnął Kranz, zupełnie nie zwracając uwagi na słowa Sebastiana. — I stu meteorologów… By zapewnić, że mikołaje nie wlecą w burzę śnieżną!
— Tak, tak! Ale… ustawa o zatrudnianiu niepełnosprawnych…
— Sebastian! Dostarczamy dwieście czterdzieści prezentów na sekundę! Każdy z kontrolerów w każdej chwili musi prowadzić kilka zaprzęgów jednocześnie…
— Ale… A…
— …a ty przysłałeś mi do pracy… jąkałę! — wrzasnął na całe gardło. — JĄKAŁĘ!
Niektórym z najbliższych kontrolerów z wrażenia pospadały czapki z głów. Alof ponownie próbował zniknąć. Bezskutecznie…
Echo ostatniego wrzasku Gregory’ego Kranza przebrzmiało przez zamarłą zupełnie salę i zapanowała zupełna cisza. No, prawie zupełna, bo od czasu do czasu słychać było takie czy inne szepty nakazujące, by Luft Nicholas ustawił się na ostatniej prostej. Albo żeby Sinterklaas Airways skontaktował się z kontrolą zbliżania, po przechwyceniu wiązki lokalizera lotniska Mikołajkowo 39.
Nagle, niespodziewanie dla chyba wszystkich, a z pewnością dla samego Kranza, Sebastian przeszedł do kontrataku. W zalegającej w sali ciszy, przerywanej jedynie stłumionymi szeptami, dało się usłyszeć z głośników zajadłe i lodowate zarazem słowa.
— Pan Alof jest z pewnością równie świetnej klasy kontrolerem lotu, jak wszyscy pozostali twoi współpracownicy. To, że się odrobinę jąka nie stanowi dla nas problemu. Prawda, Gregory? Nawet, gdyby to był jakiś problem lub gdyby panu Alofowi brakowało odrobinę… umiejętności, to pod skrzydłami tak świetnego i doświadczonego kontrolera lotu, jak ty, z pewnością szybko nadrobi braki, nieprawdaż? Jesteśmy zadowoleni z uchwalonej niedawno ustawy o równouprawnieniu i zatrudnianiu niepełnosprawnych. Prawda, Gregory? Jestem twoim przełożonym i basta! Przydzieliłem pana Alofa do twojego zespołu. Kropka. Co z nim zrobisz, to już twoja sprawa.
Z każdym kolejnym usłyszanym zdaniem oczy zaszokowanego do granic pana Kranza powiększały się coraz bardziej, aż wreszcie zamieniły się w dwa idealnie okrągłe ogromne spodki. Usta jego stały się równie okrągłe i szeroko otwarte ze zdziwienia. Chciał właśnie strzelić jakąś celną ripostą, ale nim zdążył wydusić z siebie jakikolwiek dźwięk dało się słyszeć — jakby wykrzyknik po powyższych słowach — szczęknięcie odkładanej słuchawki. Oraz paskudne „bu, bu, bu” rozłączonego połączenia telefonicznego.
Gregory Kranz postał przez kilka minut w zupełnym milczeniu i bezruchu. Następnie wycharczał przez zaschłe i zaciśnięte gardło:
— Zygmunt!
— Tak, panie Kranz?
— Zrób z nim… coś! — wskazał palcem na biednego Alofa.
— Ale… co, panie Kranz?
— Nie wiem! — zezłościł się tamten. — Cokolwiek. Weź go… oprowadź po sali, może… Albo w ogóle po całym kompleksie. Na pewno nie zaszkodzi mu taka pigułka informacji.
— Tak jest, panie Kranz! A… co z moimi obowiązkami?
— Anastazy cię zastąpi. Poza tym… — nagle Gregory Kranz zdał się być bardzo zmęczonym i zupełnie zrezygnowanym elfem. — Poza tym, to i tak miałeś już iść na przerwę.
3
Krótko po porannym spacerze, Julia wróciła do ogromnego domu ciotki Gertrudy, weszła do swojego pokoju i znudzona rzuciła się na łóżko. Trudno byłoby nie być znudzoną w sytuacji, w której prawie nikt nigdy się tobą nie zajmował. Ani nie interesował się, gdzie jesteś, co robisz i czy czasem czegoś nie potrzebujesz. Czasami nawet przez cały boży dzień. Oczywiście, z wyjątkiem ciągłego dawania nowych obowiązków i mówienia o kolejnych sprawach, które niezwłocznie należy załatwić. W sobotę jednak zwykle tych było mało.
Julia dobrze się uczyła, miała odrobione prawie każde zadanie domowe, ze szkoły przynosiła prawie same dobre oceny. Wszystko, żeby tylko zadowolić wiecznie zagniewaną i gnuśną ciotkę.
— Niech mnie drzwi ścisną! — zawołała w pustkę pokoju. — Zanudzę się tu na śmierć. Najpierw pragnienie, teraz nuda… Ale…
Dziewczynka uwielbiała czytać, cierpiała więc na nudę całe pięć sekund. Chwilę później mościła się już na łóżku, z kolejną częścią ulubionej sagi przygodowej w ręce. Czytała ją po raz zaledwie siódmy i, podobnie jak przy sześciu poprzednich razach, miała wypieki zaciekawienia na twarzy na samą myśl o lekturze.
W szkole najbardziej lubiła przedmioty ścisłe, a ze szczególnym uwielbieniem traktowała fizykę i matematykę. Fizyki jako przedmiotu szkolnego, nie było jeszcze w szóstej klasie, więc nadrabiała braki czytając, co tylko wpadło jej w ręce na ten temat. Postanowiła jednak, że będzie robić to tylko w tygodniu, gdy jest szkoła. W weekendy zaś niepodzielnie królowała przygoda, piraci, eksplorowanie niezbadanych terenów, zapuszczanie się w niedostępne puszcze i tak dalej. Tematyka cokolwiek nietypowa, jak na dziewczynkę, ale co jej tam. I tak była samotna przez większość czasu. Jej szkoła była daleko, a w okolicy domu ciotki nie mieszkała żadna szkolna koleżanka, czy choćby kolega. W ogóle na Starym Mieście mieszkało mało dzieci. Na starówce mieszkali, jak nazwa wskazywała, głównie starzy ludzie. Więc było nudno, smutnie i samotnie. I jedynie długie sesje czytania, szczególnie te weekendowe, ratowały jakoś tę sytuację i pozwalały jako tako przeżyć do poniedziałku.
Tym razem miało być jednak inaczej. Chwilę później do pokoju Julii wpadła wściekła jak osa, nachmurzona jak burza gradowa, pomarszczona złością i wyjątkowo przy tym zgryźliwa, gderliwa i złośliwa osoba… Ciotka Gertruda. Przerażające stworzenie, od którego dziwnym zbiegiem losu zależało praktycznie całe życie Julii.
— Co to ma znaczyć… — wysyczała przez zaciśnięte zęby.
— Ja… — zaczęła Julia.
— Zamierzasz leżeć tu cały dzień i czytać? — przerwała jej. — Nie ma z ciebie żadnego pożytku, a tylko kłopoty z tobą.
Julia zmełła złość w ustach i spróbowała spokojnie:
— Ciociu? Jakie kłopoty? Wypełniam wszystkie polecenia, jakie mi dajesz. Staram się nie wchodzić ci w drogę, nikomu nie rzucać się w oczy i zajmować sama sobą.
— Ech! — ciotka uniosła ręce w geście bezsilności. — Jutro Mikołaj! I imieniny wujka, skoro on też Mikołaj. I niedziela przy okazji. Moje kochane siostrunie przychodzą na przyjęcie imieninowe. Tyle mam roboty, że nie wiem, w co ręce włożyć! A ty sobie tu leżysz i czytasz, co? I zamierzasz pewnie czytać cały dzień, leniu!
To ostatnie było w mniemaniu Julki przykre i zupełnie niepotrzebne. Reakcja była łatwa to przewidzenia, jak u jedenastolatki.
— Wystarczyło powiedzieć, co trzeba pomóc… — burknęła.
— A domyślić się to nie łaska, księżniczko? — odpaliła jej na to natychmiast ciotka. — Poza tym, co za różnica? I tak wszystko zawalisz. Nie znam drugiej tak pechowej dziewczyny. Szkoda czasu…
— Tak najłatwiej! — odpyskowała już dużo głośniej Julia.
— Boże! — krzyknęła ciotka, ponownie unosząc ręce. — Co ja takiego zrobiłam? Za jakie grzechy pokarałeś mnie taką dziewuchą? Nie ma z niej żadnego pożytku, same kłopoty, a jeszcze jak pyskuje!
— A jaki grzech ja popełniłam… — odparowała natychmiast dziewczynka. — że Bóg zabrał mi oboje rodziców?
Po tym, jak zawsze w takiej sytuacji, wybuchła gromkim płaczem. Wiedziała, że jedenastolatce nie wypada za bardzo i za często płakać, ale gdy tylko jej myśli zwracały się w stronę mamy i taty, przepełniała ją głęboka i gorzka żałość. Chciała wyrzucić z siebie cały ten żal. Chciała, żeby ktoś ją przytulił i powiedział, że może nie będzie cudownie, ale że też pewnie nie będzie aż tak źle. Tylko… kto miał coś takiego zrobić?
Na ciotkę Gertrudę w żadnym wypadku liczyć nie mogła. Ona bowiem miała chyba serce z kamienia. Nawet takie sytuacje i takie wybuchy płaczu zdawały się nie robić na niej najmniejszego wrażenia. Wprost przeciwnie. Opuściła ręce i pokręciła głową z jeszcze bardziej krzywą miną. Grymas twarzy miała przy tym ni to obrzydzenia ni to niesmaku.
— Najlepiej zrobisz, jak nie będziesz mi wchodzić w drogę! — rzekła wreszcie. — Jak się stracisz i nie będziesz przeszkadzać. To wszystko, co potrafisz, więc postaraj się chociaż zrobić to dobrze.
I nie mówiąc słowa więcej, wyszła z pokoju Julii.
Julka, zapłakana i bardzo smutna, pobiegła w stronę drugich drzwi — jej pokój był przechodni. Wystraszona i zraniona słowami ciotki biegła przed siebie przez kolejne korytarze i pokoje tej zdawać by się mogło niemającej końca kamienicy.
Jedno, czego ciotce na pewno nie brakowało, to pieniędzy. Julia oczywiście nigdy nie została dopuszczona do tajemnic rodzinnych, więc nie miała żadnego pojęcia, skąd mogłaby się brać fortuna ciotki Gertrudy i jej męża Mikołaja. Wiedziała jedynie tyle, że pieniędzy mieli oni oboje dość, by nie musieli pracować — choć oboje byli kilka lat przed emeryturą. Nie musieli też wynajmować żadnego z mieszkań i pokoi w ich ogromnej kamienicy. W efekcie tego Julka — po śmierci rodziców i przejęciu opieki nad nią przez wujostwo — zamieszkała w ogromniastym gmaszysku, składającym się z trzech pięter, parteru, piwnicy i strychu. Oraz niezliczonej ilości korytarzy, pokoi, przejść, antresoli i klatek schodowych. Które przy tym było prawie puste. Kamienica miała tylko trzech stałych lokatorów.
Miało to i swoją dobrą stronę. Zawsze było wystarczająco daleko, by uciec od narzekania ciotki. Zawsze było dość pustych pokoi, korytarzy i miejsc, by można było odizolować się do świata i ludzi. Na tak długo, jak tylko się chciało.
Wuj Mikołaj był pod tym względem inny. Pod tym i w zasadzie pod każdym innym względem. Był wyrozumiały, ciepły i opiekuńczy. Sprawiał wrażenie, że strata przez Julię rodziców sprawiła mu prawie taki sam ból, jak w jej. Zdawał się rozumieć ją. Problem polegał jednak na tym, że był — jak w większości tego typu sytuacji — pod prawie całkowitym wpływem swojej żony. Julka, mimo że miała tylko jedenaście lat, wiedziała, widziała i rozumiała, że wujek był we własnym domu tylko popychadłem, lokajem i osobą wykonującą polecenia. Jakiekolwiek ciepłe uczucia względem dziewczynki mógł więc okazywać tylko wtedy, gdy ciotka tego nie widziała. Takie sytuacje zdarzały się jednak rzadko. Ciotka Gertruda dbała o to, by wujek Mikołaj nie nudził się nigdy. I by równie rzadko spędzał czas z tą „niegrzeczną dziewuchą” — jak postrzegała Julkę.
4
Zygmunt należał do wyjątkowo przyjacielskich, otwartych, wręcz jowialnych elfów. Zaczął więc rozmowę z Alofem natychmiast po tym, jak wyszli z budynku centrum kontroli lotu. Zaczął i od pierwszego momentu sprawiał wrażenie, że nie zamierza przestać.
— No, to co byś chciał zobaczyć? Lub o co spytać najpierw?
— Eee…
— Może, w jakim okresie pracujemy? — odpowiedział za niego.
— Ttt… tak? — wydukał Alof.
— Otóż pracujemy przez cały rok. Do obsługi sześciuset milionów dzieci i przewiezienia dla nich prawie miliarda prezentów potrzebujemy półtora miliona elfów i pięćdziesiąt tysięcy mikołajów.
Alof milczał.
— Powiedziałem „pięćdziesiąt tysięcy”? Ha, ha, ha! — zaśmiał się i ciągnął dalej. — Nie możemy przecież pominąć ośmiuset pilotów oraz prawie czterystu nawigatorów, latających wielkimi Boeingami 747, przewożących prezenty między centrami dystrybucyjnymi.
— Fa… fascynujące… — rzekł jąkałą Alof.
— Najgorętszy jest dla nas oczywiście grudzień. Zaczynamy Węgrami, 5 grudnia, kończymy Słowenią — na Sylwestra.
— No, ta… tak!
— Aby to wszystko ogarnąć… — ciągnął Zygmunt niepytany. — …przez cały boży rok, w pocie czoła, na całym świecie pracuje czterysta tysięcy pracowników centrów magazynowych. Ich rola ogranicza się w zasadzie do jednego. Mają znajdować prezenty w magazynach tak, by znalazły się przy saniach na czas i miejsce. Do tego oczywiście sto pięćdziesiąt tysięcy ładowaczy.
— Acha…
— Dalej to już drobnostka! — elf uśmiechnął się. — pół miliona elfów ogarniających kwestie kadrowe, cła, podatkowe, księgowe oraz sprawy administracyjne, warsztatowe, naprawy i tak dalej.
— Drob… drob… drobnostka… — wyjąkał zszokowany Alof.
— Ach, no! — Zygmunt pacnął się w czoło! — Najważniejsze!
Tym razem odpowiedziało mu milczenie.
— Spośród tych pięćdziesięciu tysięcy mikołajów aż dwadzieścia tysięcy aktywnie nie lata. Są w zastępstwie, na wypadek, gdyby natychmiast trzeba było kogoś zastąpić. Na tej samej zasadzie, z tego półtora miliona elfów, aż ponad trzysta tysięcy jest w odwodzie. Do natychmiastowego zastąpienia kogoś w potrzebie. Rozumiesz, nie?
Alof próbował wyjąkać odpowiedź, ale mu to nie wyszło. Wydał jedynie z siebie kilka głosek. Zygmunt uznał, że młody elf rozumie.
— Przy ogromnej liczbie prawie trzydziestu tysięcy prezentów przypadających średnio statystycznie na jednego mikołaja i jeden zaprzęg, zawsze może się coś zdarzyć.
— Ano. Mo… mo… może.
— No i nie możemy zapominać o naj, naj, najważniejszej rzeczy.
— Naj… naj… naj… wa… wa… — zaczął Alof, ale poddał się.
— Brygada specjalna! — Zygmunt zniżył głos do konfidencjonalnego szeptu. — Siedem tysięcy elfów i dwieście pięćdziesiąt mikołajów szkolonych w ściśle kontrolowanych warunkach, według bardzo tajnego programu. Czekających i gotowych do zareagowania na takie sytuacje, o których nie śniło się nawet elfim filozofom.
— Acha… — Alof powiedział to po raz trzeci lub czwarty.
— No, to tak w skrócie i tytułem wstępu — powaga Zygmunta rozpłynęła się w powietrzu w mgnieniu oka. — To o co chciałeś zapytać? Albo co chciałeś może zobaczyć? No, pytaj, pytaj…
— Ttt… to… mmmmoże byśmy oooodwiedzili stajnie?
— Stajnie? — starszy elf był całkowicie zbity z pantałyku.
— No…, że… żeby da… dać re… renife… ferom sia… siana.
Zygmunt opuścił głowę i pokręcił nią kilka razy ze smutkiem. Potem podszedł bez słowa do Alofa i położył mu delikatnie dłoń na ramieniu. Po chwili wahania równie delikatnie poklepał go po plecach. Potem rzekł niezwykle zatroskanym głosem.
— Stary… Może ja ci teraz zniszczę wszystkie dziecięce wyobrażenia, ale muszę ci to powiedzieć… — odczekał, by nadać chwili posmaku tajemniczości. — Tu nie ma żadnego siana.
— Nie… nie… ma?
— Renifery nie są… nie są żywymi zwierzętami, rozumiesz?
Alof nie rozumiał.
— Jak… jak… jak to?
— Musimy coś zrobić z twoim jąkaniem się — wtrącił nagle.
— Aaa… ale… co? — spytał przerażony Alof.
— Próbowałeś wziąć głęboki wdech przed każdym zdaniem?
Alof odetchnął, potem nabrał powietrza w płuca i rzekł:
— Tttooo… chyba nnie… działa.
— Nie, nie, nie, nie! — zakrzyknął Zygmunt, machając przy tym energicznie wyciągniętym przed siebie palcem wskazującym; wyjątkowo długim, jak to zwykle u elfa. — Wziąć naprawdę głęboki wdech.
Alof nabrał w płuca powietrza tak wiele, że na kilka sekund jego ciało zaczęło przypominać bałwanka, którego przekręcone imię otrzymał. Przytrzymał powietrze w płucach tak długo, jak tylko potrafił. Następnie wypuścił wszystko ustami, z wizgiem startujących sań odrzutowych, zdmuchując przy okazji Zygmuntowi czapkę.
— A jak teraz? — spytał, praktycznie nie jąkając się.
— Doskonale! — odparł Zygmunt, podnosząc swoją zieloną czapkę z ziemi i otrzepując ją ze śniegu. — O to chodziło, elfie!
— Aaaa… alee… cooo z tyyymi… renifeeerami? — spytał Alof.
Zygmunt pokręcił głową z rezygnacją i rzekł kwaśno:
— Będziesz musiał brać głęboki wdech przed każdym zdaniem.
— Ale masz rację — dodał po chwili. — Nie odpowiedziałem ci.
Niegrzecznie jest odpowiadać pytaniem na pytanie, ale Zygmunt postanowił zrobić wyjątek i spytał w odpowiedzi Alofa:
— Wiesz, ile prezentów dostarczamy?
— Nie. Ile? — pytanie poprzedzone było głębokim wdechem.
— Prawie dwadzieścia jeden milionów… każdej doby — Zygmunt zaakcentował ostatnie dwa wyrazy gromkim okrzykiem. — Każdy mikołaj musi dostarczyć prawie siedemset prezentów na dobę. Albo, dwadzieścia dziewięć prezentów na godzinę. Każdy z trzydziestu tysięcy mikołajów dowozi jeden prezent co dwie minuty!
— O… o… ogromna liczba!
— Oddech, Alof! — przypomniał Zygmunt. — Tak! Cieszę się, że to rozumiesz. Rozumiesz też zapewne, że aby to w ogóle było możliwe, sanie muszą poruszać się z prędkością światła.
Ten fakt był akurat oczywisty i powszechnie znany w Mikołajowie. Dlatego na potwierdzenie Alof pokiwał jedynie głową.
— Swoją drogą, to również proste wyjaśnienie, dlaczego żaden dzieciak nigdy prawdziwego mikołaja nie widział na oczy. Tylko te czerwone kukłyudawacze. I dlatego tak mało z nich w nas wierzy.
Alof wpatrywał się w niego oczami jak dwa spodki od herbaty.
— Uwierz mi, że żadne… — Zygmunt ponownie podkreślił głosem ten wyraz. — …żadne żywe stworzenie, ani magiczne, ani tym bardziej zwykłe, nie jest w stanie rozwijać takich prędkości.
Zygmunt przerwał na parę sekund, uważnie przyglądając się swojemu rozmówcy, by sprawdzić, czy ten za nim jeszcze nadąża.
— Rozumiesz? — spytał
Zanim jednak pozwolił mu odpowiedzieć, wykonał kilka sugestywnych ruchów prawą dłonią, góradół, góradół, pokazując mu na migi, że ma wziąć głęboki oddech, zanim udzieli odpowiedzi.
— Rozumiem! — rzekł Alof, głęboko przedtem oddychając.
— Dlatego renifery są… z plastiku.
— Z plastiku?!? — wykrzyknął drugi elf i wybałuszył oczy.
— Dokładniej mówiąc… z materiałów hiperkompozytowych…
Alof otworzył usta, by spytać „co to”, ale ponieważ znowu zapomniał o nowopoznanej technice oddechowej, więc z jego ust dobyło się tylko kilka jąkających się głosek.
— Co to jest, pytasz?
Alof pokiwał głową.
— Metalurgię i inżynierię materiałową ogarniasz?
— Kto by… nnnie… ogarniał? — głęboki oddech. — Tutaj?
Faktycznie, na dalekiej północy Półwyspu Skandynawskiego, gdzie mieściła się kwatera główna, gdzie co chwilę wybuchały gorące źródła i strzeliste gejzery, dające naturalne ciepło do pracy hut… Fakt, w Mikołajkowie chyba każdy elf liznął kiedykolwiek choć trochę inżynierii materiałowej i metalurgii.
— Dwadzieścia procent czegoś, co nazywa się tworzywo sztuczne wzmocnione włóknem węglowym — zaczął wykład Zygmunt, dłubiąc przy tym długaśnym paluchem w uchu. — Dwadzieścia procent aluminium, piętnaście tytanu, dziesięć stali i po pięć na inne składniki.
— Reszta? — dodał po chwili, tym razem samemu nabierając głęboko powietrza w płuca. — Silnie spolaryzowana wiązka ugiętego frontalnie pola siłowego, które — tworząc geocentryczne wypłycenie w podprzestrzeni — umożliwia tunelowanie zaprzęgów i tym rozwijanie im prędkości bliskich prędkości światła. W kryzysowych zaś sytuacjach — również prędkości nadświetlnych.
— Co? — zapytał Alof.
— Nie… zrozumiesz… — odparł półgłosem zamyślony Zygmunt.
Zamyślony, bo jednocześnie uważnie oglądał zawartość wyciągniętą chwilę wcześniej z ucha. Hm… Gdyby włożyć do tego mały knocik, byłaby z tego niezła świeczka… Po chwili jednak odrzucił tę myśl, wytarł palce o zielone spodnie i uśmiechnął się szeroko.
— Je… jeżeli re… renifery są z… tych, jak… jak je nazwałeś…
— Z materiałów hiperkompozytowych… — podpowiedział elf.
— No, właśnie… — przyznał Alof, nie usiłując nawet powtórzyć nazwy, której próba wypowiedzenia mogłaby spowodować wypadnięcie jego szczęki. — To do cze… cze… czego one słu… służą?
Zygmunt aż pokraśniał, widząc że znów będzie miał okazję błysnąć swoją wiedzą. Najpierw jednak zapytał:
— Wiesz, w ile reniferów zaprzężony jest zaprzęg mikołaja?
— W dzie… dziewięć?
— Tak. Zaś pierwszy z nich nazywa się…
— Rudolf.
— Tak, jest! Dokładniej zaś mówiąc… R. U. D. O. L. F.
— Co… co… oznacza ten skró… skrót?
— Radiowy Układ Do Orientacji LiniowoFalowej.
— Do… do… or… orient… orientacji… ja… jakiej?
— GPS, elfiku! GPS… Pozwala orientować się w przestrzeni. No i bezbłędnie prowadzić do celu, szczególnie przy prędkościach bliskich prędkości światła.
— Ten… ten… jego czer… czerwony nos? — spytał Alof.
— Czerwony, świecący nos… tak. Radar… po prostu, radar.
— A… a… reszta?
— Zostało osiem, tak?
— Tak.
— No, to dalej jest już prosto… Cztery pierwsze za Rudolfem to turboodrzutowe grawimetryczne generatory nadprzestrzenne. Silniki, prościej mówiąc. Przenoszą strumień silnie zjonizowanej plazmy, poprzez płozy sań, na ich tył. To nadaje odrzut i przyspieszenie, umożliwiające poruszanie się z prędkością światła. Dalej są dwa zbiorniki antymaterii…
— Dwa zbior… zbiorniki na cztery sil… silniki? Wystarczy?
— Tak! Sanie poruszają się bardzo szybko. Ładowanie prezentów, skok do celu, zostawienie prezentów i szybki powrót. W trakcie ładowania kolejnej partii prezentów jest dość czasu, żeby zatankować. Jeśli jest taka potrzeba.
— A… a… dwa pozostałe?
Zygmunt wyciągnął ręce przed siebie, położył je na ramionach zaskoczonego Alofa i uśmiechnął się z przekorą
— Widziałeś kiedy wóz straży pożarnej? Wiesz, taki wielki…
— Ta… tak?
— A widziałeś, jak strażak potrzebuje czasem topór? Albo dodatkowy wąż na wodę? Lub jakieś narzędzie? To… co wtedy robi?
— No, no… pod… podchodzi do boku samochodu… — zaczął Alof powoli. — I… i… otwiera ta… taką żaluzję i wy… wyciąga…
— No, widzisz! — przerwał mu starszy elf. — W zaprzęgu każdego mikołaja działa to mniej więcej tak samo.
Odpowiedzią było milczenie i mocno zdziwiona mina. Zygmunt był odrobinkę tylko zawiedziony i zaskoczony brakiem domyślności młodziutkiego elfa. Dlatego odpowiedział mu z lekko krzywiącą się miną. Zrobił tak też dlatego, że w pewnym sensie zdradzał niezbyt przyjemną tajemnicę zawodową.
— W lewym mikołaj ma… kawę i świeże bułeczki. No, wiesz… drugie śniadanie. W prawym zaś… zmianę bielizny i zapasowy strój. Na wypadek, gdyby się tą kawą oblał przez przypadek…
Zszokowana mina Alofa stanowiła całą odpowiedź.
— Zrozum, stary… napicie się kawy przy prędkości światła wcale nie jest taką łatwą czynnością, jakby się to mogło wydawać…
Zygmunt puścił Alofa, ale jednocześnie klepnął go w ramię.
— Dość tego gadania, bo zaśniesz z nudów! Albo szczęka ci wypadnie, tak często rozdziawiasz buzię w wielkie „o”. Chodź, pokażę ci „Parking”.
— Parking?
— Tak, „Parking”! Przez duże „p” — uśmiechnął się tajemniczo.
I poszli. Musieli przedzierać się przez dwa albo trzy małe zagajniki, pełne uroczych — a jakże — choinek. Musieli mocno wspinać się, sapiąc przy tym niemiłosiernie. Lecz, gdy tylko dotarli na wyjątkowo wysoką półkę skalną, i gdy wreszcie wyszli poza linię drzew, Alof z wrażenia aż otworzył szeroko oczy.
— O rany… — rzekł przeciągle, jakoś się przy tym nie jąkając.
— Robi wrażenie, co nie? — potwierdził pytająco Zygmunt.
Widok zapierał dech w piersiach. U ich stóp rozścielał się gigantyczny plac, na którym zaparkowano… dosłownie setki samolotów. Według Zygmunta Parking, przez duże „p” miał prawie trzy kilometry długości, półtora kilometra szerokości, a powierzchnia jego przekraczała cztery i pół kilometra kwadratowego. Samoloty zaparkowane były w tak idealnych liniach, kwartałach i grupach, że miało się wrażenie, iż to nie prawdziwe maszyny. Tylko jakieś malutkie modele albo zabawki wręcz. Poukładane drobną rączką jakiegoś małego chłopca na dywanie przed kominkiem. Patrząc w jakich odległościach od siebie znajdowały się ich skrzydła i ogony, Alof był pewien, że te — mające siedemdziesiąt metrów długości i tyleż samo rozpiętości skrzydeł — samoloty zaparkowano z dokładnością nawet nie do kilku metrów, ale do kilkudziesięciu centymetrów.
— Prze… prze… przecież ich są tu se… setki — wyjąkał Alof.
— Alof! Oddech! — rzekł Zygmunt zdecydowanym głosem. — Dokładnie rzecz biorąc to… czterysta. Czterysta Boeingów 747 cargo. Trzysta w stałej służbie, osiemdziesiąt w zastępstwie, a dwadzieścia jest zepsutych.
Zarechotał głośno, tłumacząc się przy tym nieco zażenowany, że to taki stary branżowy dowcip.
Alof głęboko odetchnął i rzekł:
— Too… naprawdę dużo.
— Dużo, hm… — zamyślił się Zygmunt. — Na pewno dużo w tym sensie, że nie spotkasz nigdzie, poza złomowiskami samolotów, tyle latających maszyn zgromadzonych w jednym miejscu. Nawet na największych lotniskach na świecie. Wiadomo, samolot zarabia tylko, gdy lata. Gdy uziemiony, przynosi same straty. Ale dużo, biorąc to miarą ludzką. Dla nas… w sam raz.
— W sam raz… — powtórzył bezwiednie młodszy elf.
— Tak, w sam raz. Zakładając pół kilograma wagi na każdy prezent. Nie zapominaj, że niektórzy życzą sobie wielgachnego pluszowego misia. Albo pianino… — dodał unosząc palec. — Mamy więc coś koło czterystu milionów kilogramów prezentów do przewiezienia. To prawie pięćset tysięcy ton! Potrafisz sobie to wyobrazić? To tyle, ile zabiera trzysta Boeingów 747 w wersji cargo, z ładowniami wypełnionymi po brzegi. Masz tu więc te trzysta, tam w dole. Plus te w zastępstwie na wypadek awarii. No i te… zepsute, hi, hi!
Już same, zaparkowane obok siebie, czterysta samolotów robiło ogromne wrażenie na kimś, kto nigdy czegoś takiego nie oglądał. Ale w obserwowanym przez obu elfów widoku była jeszcze jedna rzecz…
— One… — Alof odetchnął powoli. — One… są identyczne.
— Tak, jest! Piątka z plusem, za spostrzegawczość! — zakrzyknął Zygmunt, klaszcząc z radości w dłonie. — Boeing 747400BCF. Te trzy literki na końcu to od angielskich wyrazów Boeing Converted Freighter. Wersja towarowa przerobiona z pasażerskiej w specjalnych zakładach lotniczych Mikołajkowa. Ma znacznie dłuższy górny pokład niż wersje pasażerskie. Pozwala dzięki temu przewieźć za jednym zamachem więcej prezentów. Z zaoszczędzić trochę grosza…
— I ile tu… tu… jest róż… różnych linii lot… lotniczych…
— Taaak… — rzekł z rozmysłem Zygmunt. — Latamy po całym świecie i w różnych liberiach. Liberia, to takie ubranie samolotu.
Po czym wyciągnął przed siebie rękę i, przesuwając ją z punktu do punktu, zaczął wymieniać kilka dość znanych Alofowi nazw.
— Kringle Lines. Cathay Santific. Saint Transport System… — przesuną ręką w lewo. — Tam, dalej Kris Air Lines. Grandfather Aéreas. O, a tam, w samiutkim rogu… Frost Express i Dedek Mraz Lux.
— Czemu… o… one wszy… wszystkie są tu… tu… zaparkowane?
— Eee… chyba nie rozumiem pytania — odrzekł Zygmunt.
— No, no… czy… nie… nie powinny la… latać? — spytał Alof.
— Aaa! — starszy elf pacnął się po raz kolejny w czoło, doznając objawienia. — Jest 5 grudnia. Od prawie trzech tygodni wozimy prezenty po całym świecie. Latają wyłącznie zaprzęgi. Wożąc prezenty z centrów logistycznodystrybucyjnych. Mamy ich prawie pięćdziesiąt, rozsianych po wszystkich kontynentach. Tam prezenty trafiały przez ostatnie kilka miesięcy, rozwożone właśnie przez te cacka poniżej. Ale teraz stalowe ptaszyny odpoczywają. I będą tak stały przez kolejne dziewięć miesięcy. Aż zacznie się rozwożenie prezentów do centrów przed kolejną zimą.
Alof długo milczał i przyglądał się w uniesieniu. Słońce zaszło już jakiś czas temu. Pełną wielkich samolotów polanę zaczął powoli spowijać mrok. Gdzieniegdzie zapalały się pierwsze lampki, które dodawały uroku granatowej poświacie zimowego przedwieczoru. Młody elf nie mógł jednak wytrzymać tak długo. I nie chodziło wcale o mróz, bo tego elfy nie odczuwają. Musiał jednak wreszcie zadać owo pytanie. To najważniejsze. To, które gnębiło go niemalże od wyklucia się z szyszki. Pytanie było dla niego tak ważne, a odpowiedź tak długo wyczekiwana, że przed zadaniem go Alof nabrał kilka razy powietrza głęboko w płuca, by się nie zająknąć ani razu.
— Zygmunt? Czemu my ich nazywamy „mikołajami”? No, wiesz… przez małe „m”? No, i tym bardziej… czemu tak piszemy?
— Co? — odpowiedział pytaniem na pytanie Zygmunt.
W pierwszej chwili nie zrozumiał. Kiedy jednak przyjrzał się zafrasowanej twarzy młodziutkiego elfa, kiedy trybiki w jego głowie zakręciły się we właściwym kierunku, wybuchnął śmiechem.
— A, o to ci chodzi! No, bo to jest przecież nazwa zawodu. Funkcja. No, i gatunek przy okazji.
— Za… zawód? Gatunek? Fun… funkcja?
— No, wiesz… Człowiek, elf, zwierzę, mikołaj. Nie piszesz przecież „Elf”, dużą literą, prawda? Ani tym bardziej „Listonosz”, czy „Kura”, co nie?
Po tym zaśmiał się gromko z własnego dowcipu.
5
Julia, ciągle jeszcze wstrząsana szlochem i targana emocjami, zbiegła wreszcie po ostatnich schodach w dół. Gdy poczuła chłód piwnicy, oprzytomniała. Otarła łzy i rozejrzała się wokół nieco przytomniejszym wzrokiem. Znalazła się w niezbyt dużym pomieszczeniu, którego głównym elementem był wielki kominek.
— Pokój kominkowy… — wyszeptała nieco zaskoczona, że tu trafiła, bo nie spodziewała się, że przebiegła aż tak daleko.
No, w każdym razie kiedyś był tu kominek. Gdy kamienicę ciotki Gertrudy podłączono do miejskiej sieci ciepłownicze, pomieszczenie to przestało pełnić swoją funkcję. Pozostał w nim już tylko ów kominek, od teraz na wieki pusty i lodowaty, w którym już nigdy nikt nie miał rozpalić ognia. Do tego stojąca obok stara maszyna do szycia, należąca podobno jeszcze do babki ciotki Gertrudy. Oraz wygodny stary, dawno już nie używany i przez to mocno zakurzony fotel wuja Mikołaja. Wuj opowiadał jej kilka razy, że uwielbiał w nim siadać, szczególnie przy rozgrzanym kominku, i czytać najróżniejsze książki. Zwłaszcza w niekończące się zimowe wieczory. Teraz odwiedzał to miejsce bardzo rzadko. Postarzał się, więc wszystko robił coraz wolniej, a że ciotka mu nie odpuszczała i zajęć mu wręcz przybywało, to i na czytanie nie miał czasu. Z resztą pusty, zimny i ciemny kominek raczej straszył niż zachęcał do czytania przy nim.
— A… co mi tam! — rzekła Julcia i podeszła bliżej do słynnego już kominka. — To mogłoby być doskonałe miejsce na kryjówkę.
Wtedy przypomniała sobie, co to za dzień.
— Piąty grudnia… — rzekła z lekkim niesmakiem. — Wigilia przed Mikołajkami. Szkoda tylko, że Mikołaj tak naprawdę nie istnieje. Szkoda tylko, że to rodzice zawsze… za każdym razem…
No, dobra. Musiała być sprawiedliwa dla samej siebie. Musiała przyznać, że dopóki nie skończyła ósmego roku życia… No, dobra… dziewiątego… Oj, no dobrze, dobrze… jeszcze z rok temu… wierzyła, że Mikołaj istnieje i naprawdę przynosi prezenty. Ale wtedy rodzice zginęli w wypadku, a prezenty przestały się pojawiać. Ciotka Gertruda nie przejmowała się „takimi bzdurami”. Wtedy Julia dorosła, przynajmniej w tym zakresie, i zrozumiała, że to nie Mikołaj, tylko ojciec podkładał jej każdego roku prezenty.
Kominek był tak klasyczny, jak tylko można sobie to było wyobrazić. Składał się z metalowego rusztu, na którym kiedyś wesoło musiał trzaskać ogień. Ruszt zamykały ciężkie szklane drzwiczki, zaś otaczała go ceglana obudowa. Nad nią zabudowano ładną drewnianą nadbudowę, z ciemnobrązowego drewna. Stanowiła ona jednocześnie ni to półkę ni blat do trzymania różnej maści ozdóbek oraz kilku fajek wuja Mikołaja. W górną część nadbudówki wkomponowano dużą szufladę, zawierającą osprzęt niezbędny do rozpalania fajek.
Ruszt, wraz z kryjącymi go szklanymi drzwiami, miał około pół metra wysokości, może sześćdziesiąt centymetrów, więc sięgał Julii do połowy ud. Ceglana obudowa wyższa była o dwadzieścia centymetrów. Tak to przynajmniej oceniła Julka „na oko”. Cegły wmurowane były naprzemiennie. Poziomo po bokach oraz pionowo, pod coraz większym kątem w górnej krawędzi. Nadbudówka sięgała dziewczynce nieco ponad ramiona. Kiedy Julia wyciągnęła ręce na wprost, mogła chwycić uchwyt i wysunąć szufladę kryjącą fajczarski sprzęt wuja.
— To będzie idealne miejsce do schowania się — orzekła Julka. — Tu mnie ciotka nie znajdzie. Tutaj nie będę jej przeszkadzać.
Miała oczywiście na myśli pokój. Zamierzała rozsiąść się wygodnie w otrzepanym na szybko fotelu wuja i — podobnie jak kiedyś on — zatonąć na długie godziny w lekturze, nie niepokojona prawdopodobnie przez nikogo. Była rozsądną dziewczynką, nigdy by więc nie pomyślała o tym, by chować się w kominku…
Prawda?
Kominek jednak przyciągał nieznaną jej i tajemniczą siłą. Julia miała nawet w pewnej chwili wrażenie, że słyszy jakiś szept dobiegający z wnętrza. Okazało się jednak, że był to jedynie szum ciężkich stalowych kół, toczących się po szynach. Linia tramwajowa przebiegała tuż przy kamienicy ciotki. Zaś odgłos przejeżdżającego tramwaju słyszalny był również tutaj, dzięki echu, które doskonale było słyszalne w wysokim na pięć kondygnacji kominie.
Zrozumiawszy, że to przejeżdżający obok tramwaj, a nie magia, porzuciła ponownie myśl o pakowaniu się do kominka. Coś nadal jednak nie dawało jej spokoju. Nagle, zaskakując tym samą siebie, podbiegła do kominka i wsadziła głowę w jego czarną paszczę.
Poczekała kilka chwil, aż jej wzrok przyzwyczai się do panujących w środku prawie zupełnych ciemności, przekręciła głowę, by móc spojrzeć w górę przewodu kominowego i… zdębiała. Z wrażenia otworzyła szeroko oczy i usta.
We wnętrzu, kilka metrów ponad nią, dało się dostrzec dużą kupkę białych nitek. Ku jej zaskoczeniu dostrzegała ją nawet w panującym w kominku półmroku.
— Co to może być? — zapytała głośno samą siebie.
— …może być… oże… yć… — powtórzyło za nią echo komina.
Nie zdając sobie nawet do końca sprawy z tego, co czyni, Julia wypuściła trzymaną ciągle do tej pory w rękach książkę. Usłyszała szelest starego tomu sunącego po podłodzie. Następnie wolne już obie ręce wsadziła do komina, ponad siebie i zaczęła powoli wspinać się. Cały czas próbowała dosięgnąć kupki białych nici, by przekonać się, co to.
Mała dziewczynka, o ile można tak mówić o bądź co bądź już nastolatce, zachowywała się trochę, jak w amoku. Nie przejmowała się ani tym, że wchodzenie do kominków może zakończyć się niezbyt ciekawie, a wręcz niebezpiecznie. Ani tym bardziej tym, że nawet jeśli heca ta nie zakończy się źle, to na pewno Julia wyjdzie z kominka brudna, jak siedem nieszczęść. Co z pewnością będzie oznaczało pół godziny gderania ciotki i pewnie jakąś karę. Gdy później wspominała ten moment — a robiła to często — nie potrafiła odpowiedzieć sobie na pytanie, czemu to zrobiła. Czy zdawała sobie sprawę z prawie pewnych konsekwencji? Czy przejmowała się tym wtedy?
W każdym razie, z każdą upływającą chwilą Julia pięła się coraz wyżej i wyżej wewnątrz komina. Pomagały jej w tym odnajdywane stopami kawałki cegieł, wystających co rusz z różnych ścian przewodu kominowego. Mogła stawać na nich i używać ich jako dość nietypowy schodów.
W pewnym momencie osiągnęła swój cel. Wyciągnęła rękę najdalej, jak umiała. Udało jej się dotknąć tego czegoś białego.
— To są… włosy — wyszeptała zdumiona. — Broda.
Była zszokowana.
— Niech mnie drzwi ścisną! — dodała po chwili. — To broda.
Nie miała co do tego najmniejszych wątpliwości. Jej ojciec nosił gęsty zarost na twarzy odkąd pamiętała. Z początku jej to przeszkadzało, bo broda taty drapała. Z czasem jednak polubiła ten nietypowy choć chropowaty dotyk. Zapamiętała go bardzo dokładnie, zaś wspomnienie to nie zdążyło jej wywietrzeć jeszcze z pamięci. Mimo, że od ostatniego przytulenia ojcowej brody minęło już sporo czasu. Jedno jednak nie ulegało żadnej wątpliwości. To była broda. Ludzka! Nie żadna nam sierść zwierzęca, tylko broda człowieka. Człowieka?
— Co broda robi w kominie… — pomyślała — Do tego biała?
Objawienie przyszło nagłe i było bardzo silne. Równie silny był opór przed zaakceptowaniem tego, o czym pomyślała dziewczynka.
— Nie! — rzekła stanowczo Julia. — Mikołaj n i e istnieje!
Jakby chcąc podkreślić swój pogląd, zrobiła odruchowy dość nerwowy ruch całym ciałem. Jedna z cegieł udających schodek, ta na której Julia stała akurat całym ciężarem, ukruszyła się i spadła.
Przerażona dziewczynka zacisnęła oczy i zęby, będąc przekonaną, że za chwilę poleci wiele metrów w dół i coś sobie połamie.
Nic się nie wydarzyło.
— Zaklinowałam się! — zawyrokowała Julia. — Utknęłam…
Nie wiedząc za bardzo, czy powinna się tym cieszyć, czy martwić. Płakać, czy śmiać się?
6
Zygmunt odprowadził Alofa do kwater mieszkalnych. Potem zaś wrócił do centrum kontroli lotów zaprzęgów. Był już po swoim dyżurze. Następny zaczynał dopiero za kilkanaście godzin — dział kadr Mikołajkowa dbał o to, by elfy nie przepracowywały się. Tym razem była to więc wizyta bardziej przyjacielska. Zygmunt chciał zdać raport swemu szefowi, panu Kranzowi, z czasu spędzonego razem z Alofem. Chciał powiedzieć tamtemu, że „młody” okazał się być całkiem sympatycznym elfem, z którego kontroler lotu raczej nie będzie, ale który przy odpowiednich ćwiczeniach oddechowych może nawet prawie całkiem przestać się jąkać. Dzięki czemu z pewnością nada się do licznych prac, których w Mikołajkowie nie brakowało.
No, i najważniejsze! Chciał poczęstować szefa oraz pozostałych kolegów ciasteczkami babci Eurydyki. Udało mu się dostać kilka pudełek, dzięki swym licznym znajomościom. Ciasteczka robiły furorę we wszystkich centrach magazynowoprezentowych, jak świat długi i szeroki. Do tego stopnia, że kupienie ich w sklepie graniczyło z cudem. Babcia Eurydyka, czy raczej jej wielka firma ciastkarska, nie była w stanie piec wystarczająco dużo ciasteczek, ani robić tego wystarczająco szybko, by nadążyć za popytem.
W momencie, gdy Zygmunt przekraczał próg sali, zawył alarm.
— Czerwony Alarm! Czerwony Alarm — zaskrzeczał głośnik.
— Co jest!?! — zawołał zaskoczony pan Kranz.
Jednocześnie wielki ekran znajdujący się tuż nad wejściem, czyli w tej chwili dokładnie nad głową Zygmunta, włączył się i zaczął wypełniać się ciągami liter i liczb oraz całymi zdaniami. Do jeszcze przed chwilą był on ciemny od wielu miesięcy. Używano go wyłącznie w trakcie sytuacji kryzysowych.
Elf podbiegł do swojego szefa, stanął przy nim i odwrócił się.
— Ale jaja, alarm! — zawołał Zygmunt. — I to nie ćwiczenia…
— Licz się ze słowami, elfie! — krzyknął na niego pan Kranz.
Natychmiast jednak o nim zapomniał i skupił się na ekranie.
— Dziewczynka. Jedenaście lat. Zaklinowała się w kominie…
— I co z tego? — przerwał mu głośno zdziwiony Zygmunt.
— I to z tego, zakuta pało! — wrzasnął jego przełożony. — Zaczopowała cały przewód kominowy, rozumiesz? Jak twoim zdaniem mikołaj przeciśnie się w nocy, by podłożyć prezenty w jej domu?
Och, to było tak oczywiste, że Zygmunt aż stropił się w sobie, orientując się, jaką gafę strzelił. Na szczęście z kabały wyratował go kolejny tekst, który pojawił się na ekranie.
— O, la, la! — krzyknął, pokazując go. — Ona w nas nie wierzy!
— No, to mamy przesłane… — zawołał jakiś głos za ich plecami. Należał zapewne do któregoś z dyżurujących w tej chwili kontrolerów lotu. Zygmunt przez chwilę rozważał, czy ten naprawdę nie mówi „er”, czy może celowo zniekształcił słowo, będąc dobrze wychowanym elfem.
— Chorzów? Południowa Polska? — zastanawiał się inny. — To czemu nas wzywają? Przecież to jest ponad tysiąc osiemset kilometrów w linii prostej. Znacznie bliżej jest centrum w Kopenhadze.
— Po pierwsze… — zaczął tłumaczyć trzeci z kontrolerów. — To przy prędkości światła pokonanie takiej odległości to dużo, dużo mniej niż mrugnięcie okiem. Jeśli w ciągu sekundy da się okrążyć Ziemię siedem i pół tysiąca razy, to wszędzie masz równie blisko. Poza tym, słyszałeś. Dziewczynka w nas nie wierzy. W takich przypadkach zawsze wołają kwaterę główną.
— Po trzecie zaś… — dorzucił czwarty. — …ekipa z Kopenhagi siedzi w szpitalu. Zjedli za dużo ciasteczek babci Eurydyki…
— Po czwarte… — zagrzmiał nagle nad nimi wszystkimi głos wściekłego pana Kranza. — Po piąte i po dziesiąte, to na co wy, do diabła rogatego, czekacie! Wzywać ekipę! Ustawiać korytarz! No, już!
7
Ten gościu był po prostu świetny! Jednorazowy i wyjątkowy zarazem. To nie był taki zwykły „mikołaj”. To był M. I. K. O. Ł. A. J., czyli „Międzygalaktyczny Interdyscyplinarny Koleś, Obły, Łagodny Ale Jednak”. No, i o to „Ale Jednak” się rozchodziło. To był „Mikołaj do Zadań Specjalnych”. I właśnie jedno takie zadanie specjalne miał wykonać. Specjalne i prawie niemożliwe do wykonania…
Przygotować sobie wielgachny kubek gorącego kakao, nalać do miski ciepłej wody do moczenia nóg, zasiąść w starym, ale jakże wygodnym fotelu i wsadzić nogi do owej miski. A wszystko to, w czasie krótszym niż pięć minut. Bo tyle tylko zostało do dobranocki.
No, ale kimże on był, żeby temu nie podołać? Arcytrudne zadania pochłaniał na śniadanie, niemożliwymi przygryzał do obiadu.
— Chuck Norris i wszyscy Strażnicy Teksasu razem wzięci, to byli przy mnie leszcze — zwykł mawiać, bo nie był zbyt skromny. Być może to właśnie było owo „Ale Jednak”.
Mikołajem do Zadań Specjalnych nie zostawał byle kto. Takich, jak on, liczono na palcach jednej ręki na każde centrum. Wśród pięćdziesięciu tysięcy zwykłych mikołajów stanowili ścisłą elitę. Było ich ledwie kilkuset na cały świat.
Więc dokonał tego. Podołał kolejnemu niemożliwemu zadaniu. Gorąco kakao pieniło się w gigantycznym kubku, ciepła woda, z dodatkiem licznych ziół, pachniała przyjemnie, zaś stary fotel zastękał przyjaźnie sprężynami, gdy M. I. K. O. Ł. A. J. gramolił się do niego. Był już bez butów i skarpetek i wsadzał nogi do miski.
Wtedy właśnie zawył alarm.
— Niech to szlag! — zaklął siarczyście, ale wstał posłusznie.
Kilkoma zgrabnymi ruchami poprawił ubranie. Kakao, dobranocka, miska z gorącą wodą, a nawet ciasteczka babci Eurydyki, czekające na półce, nie zmieniały faktu, że był na dyżurze. To oznaczało pełną gotowość, w każdej chwili.
W kilku susach znalazł się przy grubej, stalowej rurze, po której ześlizgiwał się piętro niżej przy każdym alarmie. Jak również przy licznych ćwiczeniach. Objął ją rękami i puścił się w dół. Kątem oka dostrzegł Zaprzęg Specjalny, zajeżdżający już pod dom.
— Do roboty, panie, do roboty! — zachęcił samego siebie. — Kto wie? Jeśli to nie będzie coś trudnego, to może woda i kakao nie zdążą jeszcze wystygnąć?
8
W centrum kontroli lotów pan Kranz dwoił się i troił.
— Frost Express 1111, zejście na dwa tysiące, zwolnić do podświetlnej — krzyczał do mikrofonu. — Robimy korytarz awaryjny.
— Dwa tysiące, podświetlna, zrozumiałem, Frost Express 1111.
— Kringle Lines 341, pełna stop! — wołał bez chwili przerwy.
— Pełna stop, Kringle Lines 341 — zameldowano w odpowiedzi.
Nie tylko z resztą on jeden.
— Cathay Santific 89, potrzebujemy korytarza awaryjnego — wołał w tym czasie inny kontroler. — Stańcie, proszę, przed kołem podbiegunowym, dobrze? Jak Specjalny przeleci, puszczę was dalej.
— Się robi, centrala! Cathay Santific 89, pa, pa!
— Saint Transport System 1313… — niemalże wszedł mu w słowo kolejny kontroler. — Za Wieżą Eiffla ostro w lewo, proszę.
— Za Eifflem ostro w lewo, tak jest, STS 1313! Przyjąłem…
— Kris Air Lines 211, mamy problem… — trzeci.
— Dedek Mraz 9156, idziecie na drugi okrąg… — czwarty.
I tak dalej. M. I. K. O. Ł. A. J. zaś pruł w ciemność nocy, w stronę Chorzowa, bliżej nieznanego mu miasta w południowej Polsce.
Dla człowieka prędkość światła oznacza, że siedem i pół tysiąca razy można oblecieć Ziemię dookoła w ciągu sekundy. Ale dla elfa, a tym bardziej dla mikołaja, jest to całkiem niezła przejażdżka. Dlatego przecież żaden człowiek, nigdy, żadnego z nich nie widział. I jedyne, co nam pozostało, to wierzyć w ich istnienie.
Kiedy tylko największy kryzys został zażegnany, marszruta Mikołaja do Zadań Specjalnych ułożona i zabezpieczona, całe napięcie odpłynęło z pana Kranza i jego ekipy. Szef oklapł z wrażenia, przysiadając na pobliskim krześle mimo, że zwykle lubił prowadzić zaprzęgi na stojąco, maszerując po sali od czasu do czasu. Chętnie też sięgnął rękę w stronę puszki z ciasteczkami babci Eurydyki, którą posłusznie wyciągnął doń Zygmunt. Nie było nic lepszego na odstresowanie się niż słodkie maślane ciasteczka posypane cukrem.
9
Julia schowana w kominku, czy raczej zaklinowana w nim wbrew swojej woli, siedziała w prawie zupełnych ciemnościach. Okazało się bowiem, że nieużywany od lat komin został od góry zamknięty ciężką żeliwną klapą. Ciotka Gertruda nie życzyła sobie, by do środka wpadał choćby gram śniegu każdej zimy. Dlatego jedynym źródłem światła w przewodzie kominowym okazał się być sam kominek. Gdy Julia spojrzała w górę, dostrzegła tylko ciemność ponad sobą.
Siedząc więc w takim półmroku, dziewczynka dość szybko straciła poczucie czasu. Nie wiedziała, czy od niefortunnego wpełźnięcia jej tutaj minęło kilkanaście minut, czy kilka godzin. Miała tylko jedenaście lat i wcale nie była aż tak odważną, za jaką chciała uchodzić. Dlatego cichutko pochlipywała sobie w ciemnościach, nie wiedząc co zrobić dalej, ani jak wyplątać się z tej sytuacji.
Nagle usłyszała zaskakujące dźwięki. Najpierw odgłos nisko przelatującego samolotu odrzutowego. Bardzo nisko. Potem coś ślizgało się przez chwilę po śniegu na dachu — ciotka Gertruda oszczędzała również i na odśnieżaniu. Następnie dziarskie „Prrryyy”. Na końcu zaś zupełnie wyraźne i całkiem głośne „Łup!” oraz „Ała!”.
Mikołaje bowiem byli całkiem wesołymi, zabawnymi i nieco zdziecinniałymi gośćmi. Mimo, że do napędzania ich zaprzęgów używano turboodrzutowych grawimetrycznych generatorów nadprzestrzennych, przenoszących strumień zjonizowanej plazmy na tył sań. Mimo, że renifery były plastikowe, a na ich przedzie znajdował się R. U. D. O. L. F. To jednak od czasu do czasu mieli oni ochotę wrócić do czasów dzieciństwa, uwierzyć w to, że powożą prawdziwym zaprzęgiem i głośno krzyknąć sobie… „Prrryyy”. Albo „Wio!”.
Nim mózg Julki zdążył przetrawić te wszystkie informacje, nim umysł jej zdążył zbuntować się, że przecież On nie istnieje, dziewczynka usłyszała nieprzyjemny jazgotliwy odgłos odsuwanej żeliwnej klapy. Do wnętrza przewodu kominowego natychmiast wpadło jasne światło, a po sekundzie zajrzała do niej… brodata głowa. Ubrana w nieco oklapłą czerwoną czapę. Uśmiechnięta od ucha do ucha.
— Ho, ho, ho, ho! — zawołała głowa. — Jak tam na dole?
— Ty… mówisz po polsku? — Julia zareagowała odruchowo.
— Proszę cię… Jestem z bajki! Mówię wszystkim językami…
— Acha.
— Więc? Jak tam na dole? — zahuczała uśmiechnięta głowa.
— Kiepsko… — usiłowała wydusić z siebie dziewczynka.
— To źle! — zawołał właściciel głowy i roześmiał się głośno.
— Możesz… możesz mi pomóc? — zapytała nieco pewniej.
— Oczywiście! Przecież po to tu jestem.
I nie mówiąc już nic więcej, wykonał jakiś bliżej nieokreślony ruch ręką. Jaki, Julia nie miała pojęcia. Nie była w stanie dostrzec tego z tego odległości. Dzieliło ich przecież pięć pięter.
Nagle wokół dziewczynki zatańczyły złote iskierki. Były doprawdy przecudowne. Mieniły się w oczach, zdawały się wręcz tańczyć, a nawet jakby uśmiechały się do niej. A może to była po prostu magia. Dość, że Julka uśmiechnęła się do nich szeroko.
I zaraz poczuła, że zjeżdżą powoli w dół.
Opadła powoli na dno kominka, wyszła skulona przez drzwi zasłaniające stalowy ruszt i odruchowo otrzepała kurz i pył ze swojej spódniczki. Gdy tylko zerknęła na swoje dłonie, przeraziła się. Nie miała w pokoju żadnego lustra, ale domyśliła się, że od stóp do głów również utytłana jest w szarym pyle. Ciotka ją zabije.
Myśli te bardzo krótko zaplątywały jej głowę, gdyż dosłownie za chwilę ponownie usłyszała dźwięk, jakiego nigdy w życiu by się nie spodziewała usłyszeć.
Ciotka Gertruda była wredna i paskudna, ale nie okrutna. Być może w ogóle nie zdawała sobie z tego faktu sprawy, ale podświadomie obwiniała Julkę o śmierć swego brata i jej żony. Wszak zginęli, gdy jechali odebrać ją z basenu, z którego w zasadzie mogła wrócić sama. Gdyby jej nie było… Gdyby Julia nigdy się nie urodziła to…
To pewnie dlatego była dla niej taka oschła, niemiła. Mimo to, na swój pokręcony i oszczędny sposób, kochała Julię. Jakby na to nie patrzeć, była to jej siostrzenica. Nie zamierzała robić z niej kopciuszka ani tym bardziej służącej. Co jednocześnie nie oznaczało, że nie zaganiała jej do sprzątania. Przeciwnie. Robiła to bardzo często. W tak wielkim domu zawsze było coś do posprzątania.
W wolnych chwilach, których przy swoim trybie życia i ilości spraw, ciotka miała naprawdę niewiele, Gertruda uwielbiała robić na drutach i szydełkować. Rzadko kiedy udawało jej się wygospodarować na to dość czasu, ciągle jednak naiwnie oszukiwała samą siebie, że już niedługo będzie mogła dokończyć wszystkie zaplanowane robótki. Na tę okoliczność kupowała coraz więcej i więcej motków, moteczków, szpuli i szpuleczek. Dowolnej wielkości i koloru. Julia miała wręcz wrażenie, że co piętnaście sekund widzi gdzieś lub potyka się o zostawiony kłębek nici lub wełny. Wuj Mikołaj protestował. Na początku. Potem dał sobie spokój, porażony wzrokiem ciotki.
Najgorsze były te najmniejsze, prawie już zużyte. Jakoś tak uwielbiały wprost znajdować się na drodze odkurzacza. Kiedy wessała taki przez przypadek, a zdarzało jej się to wielokrotnie, to wówczas z rury odkurzacza zawsze dobywał się ów charakterystyczny dźwięk. Najpierw szybkie, ale niezbyt głośne ssanie, gdy nieszczęsny kłębek podążał w górę, wzdłuż gładkiej metalowej rury odkurzacza. Później seria krótkich i coraz głośniejszych stęknięć, gdy odkurzacz automatycznie zwiększał prędkość obrotów, usiłując odesłać motek z pozawijanego węża odkurzacza. Na końcu zaś ciche ni to fuknięcie, ni to pluśnięcie, ni to mlaśnięcie, gdy odessany wałek wpadał do wnętrza worka na śmieci, w czeluściach odkurzacza.
Mikołaj do Zadań Specjalnych, lecący właśnie w dół przewodu kominowego, przez pięć pięter, wydawał niemalże identyczne dźwięki. Może z tą różnicą, że motek wełny nie woła „juhu!” w odkurzaczu.
— Juhu! — zawołał M. I. K. O. Ł. A. J., lądując z plaśnięciem na od lat nieużywanym już palenisku kominka w domu ciotki Gertrudy.
— Boże! — dodał, na widok dziewczynki. — Wyglądasz, jakbyś wpadła do kościelnego zbiornika na popiół. Przed Popielcem!
Roześmiał się jowialnie ze swojego dowcipu. Dziewczynka nie zrozumiała go, więc stropiła się i zmieszała.
— Jest aż tak źle?
— Nie! Ale może być — odparł tamten. — Więc po co ryzykować?
Po czym, nie pytając się Julki o nic, obsypał ją od stóp do głów tym samym złocistym pyłem. Julka zauważyła przy tym, że nie trzymał w dłoni żadnego, najmniejszego nawet pojemnika. Złoty pył sypał się na jej głowę bezpośrednio spomiędzy palców. Wyglądało to prawie dokładnie tak, jakby ktoś nabrał szczyptę soli między palce i pocierając kciukiem o palec wskazujący dosalał… ją. Dosalał Julię.
— Nie wytrzymam! — parsknęła Julia i pokazała światu swe równiutkie białe ząbki w szerokim uśmiechu.
Scena była prześmieszna. Grubiutki, a przy tym niziutki człowieczek, w czerwonobiałym kostiumie, był dużo niższy od Julii. By móc obsypać ją „od stóp do głów” musiał więc wielokrotnie odbijać się od ziemi. Usiłując wyskoczyć ponad głowę wysokiej jak na swój wiek dziewczynki. Wymachiwał przy tym tak komicznie małymi nóżkami w czarnych trzewiczkach, że Julkę aż skręcało ze śmiechu.
— No, śmiej się, śmiej! — zawołał M. I. K. O. Ł. A. J. — Ale Jednak… ja tu się zaraz zamacham, zasapię i zapocę.
Jedno nie ulegało jednak wątpliwości — magia działała. Szary i brzydki pył kominkowy zniknął. Po prostu opuścił jej ręce, odsłonięte części ciała oraz ubranie i rozpłynął się w powietrzu.
— Hm… bez namaczania! — rzekła dziewczynka, przedrzeźniając starą reklamę proszku do pieczenia. — Niech mnie drzwi ścisną!
— Co, proszę?
— Nic, nic…
Mikołaj wziął się pod boki, odchylił lekko do tyłu swoje korpulentne ciało, żeby lepiej widzieć, i zlustrował Julię.
— No! — rzekł. — Doskonała robota. Zadanie wykonane…
— To znaczy? — spytała Jula niepewnie.
— Komin odetkany… dziewczynka czysta… Zrobione!
— I co teraz?
— Teraz? — zapytał nieco zaskoczony. — Teraz pora wracać!
— Hej, hej! — zawołała głośno Julia w stronę pleców odwracającej się postaci. — Panie… no, niech już będzie… Panie Mikołaju…
Mikołaj, czy raczej… M. I. K. O. Ł. A. J., stanął w pół kroku. Potem odwrócił się z powrotem i spojrzał dziewczynce prosto w twarz.
— Słucham cię, moja droga? Jak mogę ci pomóc?
— Czy nie mógłbyś… — zaczęła trochę niepewnie. — No, wiesz.
— No, wiem… co?
— Czy nie mógłbyś zostawić mi trochę tego złotego pyłu?
Korpulentna postać, z długą białą brodą i pękatym brzuszkiem, spojrzała przeciągle na Julę. Nagle, ni stąd ni zowąd, wypaliła:
— A skąd wiesz, że pył działa na wredne ciotki?
— Czy… czytasz w moich myślach? — spytała Julia, rozdziawiając szeroko usta z wrażenia.
— No, ba! — odparł tamten i zachichotał. — Jestem z bajki!
— No, to… — ciągnęła po chwili. — Działa, czy nie działa?
— I działa i nie działa — odpalił natychmiast.
— Jak to?
No, i wytłumaczył jej. Magiczny pył nie był rozwiązaniem samym w sobie. Faktycznie był tylko taką przyprawą do potrawy, którą należało przygotować wcześniej samemu. To tylko taka forma pomocy, wsparcia do wiary, którą człowiek posiada lub nie. Jeśli Julka wierzyła, że swoim zachowaniem może zmienić zachowanie ciotki Gertrudy choć odrobinkę, to pył mógł tę wiarę wzmocnić. Jeśli jednak dziewczynka utraciła wiarę, że będzie lepiej… to i pył był bezwartościowy. Wiara, jeśli odpowiedni silna, góry może przenosić. Bez wiary natomiast nawet z krzesła na dobrą sprawę nie wstaniemy.
— Magia istnieje i działa w tym świecie — ciągnął grubasek. — Lecz czasem nie od razu. I nie zawsze tak, jak byśmy chcieli.
— Jak to?
— To, jak z solą. Jeśli dasz jej za dużo, to przesolisz potrawę.
— I będzie do bani!
— Tak! — uśmiechnął się. — Potrzeba dużo pracy, sporo doświadczenia i nieco wiary, by doprawić potrawę właściwie. No, a…
— Tak?
— No, a lodów w ogóle się nie soli, prawda?
Roześmiali się oboje.
— Jedna ważna różnica odróżnia sól i przyprawy od magii.
— Jaka? — zainteresowała się dziewczynka.
— Gdybym mówił językami ludzi i aniołów… — zaczął poetycko tamten, a potem zamachał rękami śmiejąc się. — …to bym powiedział, że potrawa często soli też nas samych.
Julka zastanowiła się chwilę nad tym, co usłyszała, a potem przyznała ściszonym głosem, że jednak chyba nie do końca rozumie.
— Dobro powraca. Hindusi mówią, że karma powraca.
— Karma? Dla psa? — zaśmiała się dziewczynka.
— Nie… — roześmiał się. — W hinduizmie, buddyzmie i w kilku jeszcze religiach tak nazywa się prawo przyczyny i skutku.
— Prawo przyczyny i skutku? A co to?
— Oni wierzą w to, że każda twoja decyzja, słowo, gest i czyn jest jak szarpnięcie struny. Która drgając może rezonować inne… Wiesz, co to znaczy rezonować, prawda?
— Przestań — parsknęła Julia. — Fizyka to mój konik. Rezonowanie oznacza, że drganie jednej drgającej struny może w pewnych warunkach spowodować drganie drugiej. Tej, której w ogóle się nie dotykało. Rezonans jest odpowiedzialny również za to, że obdarzone sopranem panie mogą zaśpiewać tak, że aż kieliszki popękają.
Znowu się roześmiali.
— Dokładnie… — przytaknął jej. — No, więc Hindusi wierzą, że każda decyzja, gest lub słowo mogą powodować wiele innych zdarzeń. Często zupełnie nie powiązanych między sobą. Wierzą też w to, że taka magiczna niewidzialna struna losu może drgać całymi latami. Zaś karma — zarówno ta dobra, jak i zła — może powrócić nawet po wielu latach. I oddać nam to, co żeśmy sami dali z siebie, tak dobre, jak i złe.
— Po latach? — szepnęła nieco zawiedziona dziewczynka.
— Tak… Czasami zaś… nigdy.
Julia zrobiła bardzo smutną minę.
— Juleczko… — rzekł ciepło czerwony. — Ludzie są naprawdę różni. I ponadto są, jacy są. Posypanie ciotki pyłem może nie dać żadnego efektu przez wiele lat. Może też nigdy nie przynieść żadnej zmiany. Ale równie dobrze może mieć efekt natychmiastowy. Nikt tego nie wie. Nawet ja. Nawet On. Ponadto, niezależnie od tego, kiedy przyniesie efekt i czy przyniesie go w ogóle, nie masz pojęcia, jaki będzie rezultat działania magicznego pyłu.
— Acha… — powiedziała Julka, coraz smutniejsza.
— Ale powiedziałem ci też… To nie o pył chodzi. Tylko o twoją wiarę, że coś może się zmienić. O twoje dobro. O twoja karmę. Wiesz, że w fizyce… w prawdziwym świecie nie ma perpetuum mobile, czyli ruchów nieskończonych. Ale w miłości, magii i życiu jak najbardziej takie coś istnieje. Jedna drgająca struna może poruszyć drugą, druga zaś może w pewnych warunkach poruszyć na powrót tę pierwszą. Tylko po to, by ta pierwsza znowu poruszyła drugą. A druga, pierwszą. I tak w kółko. Ty solisz potrawę, a potrawa soli ciebie…
— Chyba… chyba nie rozumiem.
— Dobro powraca, Juluś. Samo obsypanie ciotki pyłem nie da prawdopodobnie żadnego efektu. Potrzebna jest jeszcze twoja wiara oraz twoja własna zmiana — przyznaj się, że sama nie byłaś dla niej za często miła, prawda?
— No, ale jak tu być miłą w takich warunkach? — zaoponowała.
— No, właśnie. Potrzeba ogromnej siły i wiary, by zmienić coś pomimo wszystko. Potrzeba wyjątkowej mocy, by być dla ciotki dobrym i miłym nawet wiedząc, że może jej to nie zmienić jej nigdy… Ale na pewno zmieni ciebie. Ciebie i twój sposób patrzenia na świat. To jest właśnie sedno całej naszej rozmowy. Możliwe, że ciotka do końca życia będzie już dla ciebie paskudna. Być może nic już się między wami nie zmieni. Ale i tak zyskasz. Rozumiesz?
W pierwszej chwili jeszcze nie rozumiała, ale od samego początku docierała do niej powaga tych słów. Toteż w milczeniu rozmyślała nad nimi. Przemyślała wszystko, co powiedział jej czerwony grubasek kilka razy.
— Chyba… chyba zaczynam rozumieć.
— Wspaniale! — krzyknął tamten, nieco ją tym zaskakując.
Znów zapanowała cisza. Po dłuższej chwili przerwała ją Julia.
— No, więc…
— No, więc co, malutka?
— Dasz mi tego pyłu, czy nie?
Zaśmiał się jowialnie po raz nie wiadomo, który.
— Ależ… — zachichotał. — Ależ ty już go masz!
— Jak to? — była zaskoczona i zupełnie zbita z pantałyku.
— No, spróbuj sama…
Julka niepewnym ruchem wyciągnęła przed siebie prawą rękę. Powoli, z namaszczeniem potarła kciuk o palec wskazujący. Tak, jak sypie się szczyptę soli do potrawy. Dokładnie tak, jak chwilę temu zrobił to Mikołaj do Zadań Specjalnych. Zaraz też spomiędzy palców dziewczynki zaczął sypać się drobniutki migotliwy złoty pył.
— Jezu… — szepnęła urzeczona.
— No, no, no, no! — zakrzyknął. — Nie wymieniaj imienia…
Potem podszedł i objął Julię serdecznym mocnym uściskiem. Dziewczynka poczuła ciepło i dobroć emanujące z niego, jakich nie czuła odkąd… odkąd przytulała się do mamy i taty.
— Uda się, prawda? — chlipnęła, ocierając łzę z oka.
— Na pewno… — odparł zażenowany i uniósł wysoko głowę.
Zrobił to oficjalnie po to, by jego gęsta twarda broda nie drapała jej w brzuch. Faktycznie dlatego, by nie mogła dostrzec łez, które zakręciły się również i w jego oczach.
— No, komu w drogę… — zakrzyknął, żeby ukryć zażenowanie.
— Musisz już iść?
— Niestety, tak… Prawdę mówiąc… i tak dostąpiłaś wyjątkowego szczęścia. W ogóle mnie zobaczyłaś. Większość dzieciaków musi wierzyć, bo widzą tylko tych… tych paskudnych udawaczy!
— A właśnie… — rzekła Julka z miną i głosem młodego detektywa, który nakrył złodzieja ciasteczek babci Eurydyki na gorącym uczynku. — Jak to możliwe, że nikt nigdy cię nie widzi? I przez to tyle dzieci w ciebie nie wierzy?
— Po pierwsze… to nie we mnie, tylko w nas!
— W nas? — była niezmiernie zaskoczona.
— Tak naprawdę to jest nas pięćdziesiąt tysięcy.
— Pięćdziesiąt… ile?
— Dziewczyno, wiesz ile prezentów jest do rozwiezienia.
— No ile?
— Mil… bardzo dużo! Po drugie zaś… — ciągnął po chwili. — Sama przyznałaś, że twoim konikiem jest fizyka, więc powinnaś już domyślać się. Kiedy możliwe jest, że ktoś podróżuje, ale nikt, nigdy i nigdzie nie może go zobaczyć.
— Prędkość światła… — wyszeptała zaskoczona.
— Dokładnie, moja panno, dokładnie… — i uśmiechnął się.
Potem zaś, nie zwlekając ani sekundy dłużej, wskoczył do kominka. Nim Julka zdążyła się zorientować, zanim w ogóle zamknęła rozdziawione ze zdziwienia usta, ponownie dało się słyszeć ten sam dźwięk, jak wydaje nieszczęsny motek wełny, wessany do odkurzacza.
I… tyle go było.
Nie chciała zaglądać do środka. Nie, nie bała się, że zaklinuje się po raz kolejny. Ale nie chciała psuć sobie marzeń. Gdyby zajrzała i zobaczyła tam pustkę, ciemność i nigdy nie odsuwaną klapę na szczycie komina. Przyjemnie było wierzyć, że był tu naprawdę i rozmawiał z nią. Naprawdę, przyjemnie jest być czasem dzieckiem.
10
Był! Oczywiście, że był. Jeśli w to nie wierzysz, to… no, cóż.
Wyskoczył z komina pięciopiętrowej kamienicy, jak wystrzelony z procy. Wykonał w powietrzu idealną odwróconą parabolę i mięciutko wylądował na skórzanej kanapie swojego zaprzęgu.
Chwycił lejce w obie dłonie i delikatnie je pociągnął. W miejscu, w którym przyczepione były one do przedniej ściany zaprzęgu powoli otworzył się wielki panel sterujący. Miał kilkanaście ekranów dotykowych, wiele przełączników oraz małą klawiaturę. Z wysuniętej z syknięciem półeczki M.I.K.O.Ł.A.J. zabrał hełmofon. Nałożył sobie słuchawki na głowę, mocno dociskając czerwoną czapę do czaszki. Kabla nie było. Słuchawki z mikrofonem były bezprzewodowe. Był Mikołajem do Zadań Specjalnych. Miał więc najlepszy sprzęt.
Szybkimi ruchami lewej ręki zaczął naciskać różne klawisze na ekranach dotykowych swoich sań. Prawą dłonią odruchowo przybliżył mikrofon do ust, odchrząknął i rzekł:
— Santirates X17, sekwencja startowa. Silniki grawimetryczne na 70% mocy. Proszę o wektorowanie na Rovaniemi…
— Sa… sa… sa… Santirates… iks… iks… sie… siedemnaście — usłyszał w słuchawkach. — Przy… przyjąłem. We… wektorowanie.
M. I. K. O. Ł. A. J. wydął usta w wielkie „o”. Był wiekowym staruszkiem, miał piękną karierę za sobą i niemałe doświadczenie. Niewiele mogło go już zdziwić. Ale Jednak…
— Kto tam jest, panie… — żachnął się zdziwiony. — To przecież kurs awaryjny. Takie loty powinien prowadzić pan Kranz.
— Pa… pan Kranz je… jest chory…
— Co się stało?
— Zja… zjadł za… za… — w tej chwili w słuchawkach dało się słyszeć dźwięk powietrza wciąganego głęboko w płuca. — Zjadł za dużo ciasteczek babci Eurydyki.
— Acha… No, cóż. Zdarza się. Jak się nazywasz, mój mały.
— A… Alof, proszę pana.
— Nie mów mi „per pan”, bo poczuję się staro! — odpalił tamten, śmiejąc się serdecznie. — A przecież mam tylko sto pięćdziesiąt lat. No, dawaj te wektory, Alof, lecimy do domu. Kakao stygnie!
11
Na pierwszy rzut oka nic się nie zmieniło. Julka nie opuściła pokoju kominkowego aż do wieczora. Zimą na szczęście nie oznaczało to zbyt późnej godziny. Za oknem panował już mrok, okna piwniczne były jednak zbyt wysoko pod sufitem, by Julia dostrzegła przez nie śnieg na ulicach i chodnikach. Mogła za to obserwować pięknie skrzące się gwiazdy na wieczornym bezchmurnym niebie. Kto wie? Może on gdzieś tam właśnie jest. Może gdzieś właśnie leci?
— Może właśnie lecą… Gdzieś, daleko. Z prędkością światła…
— Pięćdziesiąt tysięcy… — dodała i pokręciła głową.
Upewniła się, że oboje wujostwa na pewno smacznie już śpią. Ciotka Gertruda miała „tyyyle” na głowie, że zwykle wstawała koło piątej rano. Toteż kładła się spać bardzo wcześnie. Wujka Mikołaja nikt nie pytał o zdanie, o której chce wstawać lub kłaść się spać.
Cała wielka kamienica był już praktycznie zupełnie cicha. No, jeśli nie liczyć samoistnych stęknięć starych drewnianych podłóg, rzadkich bulknięć w rurach oraz dźwięku piłowania drewna dochodzącego z sypialni wujka i cioci.
Julka opuściła pokój i na palcach przeszła wszystkie te liczne korytarze i klatki schodowe, które dzieliły ją od ich sypialni. Weszła do środka ciszej niż mały kotek. Podeszła do wielkiego łoża małżeńskiego, od strony okna, przy której zwykle spała ciotka.
Julka miała jedenaście lat. Była prawdziwą nastolatką. Nie wszystko przychodziło jej tak łatwo, jak kiedyś. Nie we wszystko wierzyła tak naiwnie i bezwarunkowo, jak dawniej. Wyraźnie pamiętała to wszystko, co przeżyła i co żywo jeszcze stało w jej pamięci. Mimo to, postała bez ruchu jeszcze dłuższą chwilę przy łóżku. Targana sprzecznymi myślami i uczuciami. Ryzykując tym, że któreś się obudzi i ją nakryje. Nic takiego jednak się nie wydarzyło.
Wreszcie przełamała się, wyciągnęła przed siebie prawą rękę, nad głowę ciotki, i delikatnie potarła oba palce o siebie.
Na ścianach całego pomieszczenia zatańczyły wesołe mikroskopijne refleksy, rozbłyski i ogniki. Spomiędzy placów Julki zaczął sypać się złoty pył. Zaskoczona dziewczynka uśmiechnęła się. Obsypała ciotkę od stóp do głów, tam i z powrotem, kilka razy.
12
To był dzień, wieczór i kawałek nocy pełen wrażeń, więc gdy Julka trafiła wreszcie do łóżka, to prawie natychmiast zasnęła kamiennym snem. Z samych snów nie pamiętała jednak niczego.
Kiedy obudziła się następnego dnia rano, przez długą chwilę była pewna, że ciągle jeszcze śpi. Czuła bowiem zapachy i słyszała dźwięki bardzo, naprawdę bardzo rzadko spotykane w tym domu.
W pierwszej kolejności poczuła zapach świeżo zaparzonej kawy zbożowej, który mieszał się z delikatną nutą lekko jeszcze ciepłej szarlotki. Nad tym wszystkim zaś królował… śpiew ciotki. No, nie przesadzajmy. Może nie od razu śpiew. Na pewno jednak wyraźne, zdecydowane i niepozostawiające wątpliwości podśpiewywanie.
Julka wystrzeliła z pozycji leżącej i w ułamku sekundy usiadła po turecku. Wyprostowana jak struna i zupełnie już obudzona. Uświadomiła sobie, że to nie jest sen. Rozdziawiła z wrażenia usta tak szeroko, jak chyba nigdy wcześniej w życiu.
Na jej nocnym stoliku, tuż koło wezgłowia jej łóżka, faktycznie piętrzyła się wielka góra przepysznie wyglądającej szarotki, spowita dymem parującym z kubka kawy. Nim jeszcze szok spowodowany tym widokiem zdążył minąć, przyszedł kolejny. Do pokoju weszła, a w zasadzie wpadła w drobnych pląsach i podrygach ciotka Gertruda. Naprawdę nuciła coś pod nosem. Niosła ze sobą talerzyk z serwetką i łyżeczką. Jej ruchy były płynne i skoczne, jak nigdy.
— Cio… cio… — Julka z pewnością nie cierpiała na przypadłość małego Alofa, ale tylko tyle była w stanie wydusić z siebie. — Ciociu droga… Co to wszystko ma znaczyć znaczy? Czy to czary?
— Jakie tam czary? — ciocia uśmiechnęła się.
Gdyby Burek wyszedł z budy, stanął na dwóch łapach i zaczął mówić do Julki po chińsku, to z pewnością nie wywołałby tym takiego wrażenia, jakie wywołał widok uśmiechu na twarzy ciotki. Julka nie była pewna, czy nie dojrzała go tam po raz pierwszy w życiu.
— Po prostu się wyspałam, i tyle…
Rany, Julek! Czyżby za całą gnuśność i zgryźliwość ciotki odpowiedzialne były wyłącznie bóle krzyża i źle przespane noce?
— Ale, ciociu… Ty… Ty… nigdy…
Ciotka spochmurniała, uśmiech przygasł, a potem zniknął zupełnie. Usta wykrzywiły jej się nieco.
— No, no, no. Nie spoufalaj mi się tutaj zbytnio, młoda panno. Jedz, pij i zbieraj się. Mamy tyle do zrobienia! Wieczorem przychodzą przecież moje kochane siostrunie.
Mówiąc to wyszła z pokoju.
Nagłą zmianą nastawienia i humoru ciotki ponownie zaskoczyła Julię. Tym razem jednak w dużo mniejszym stopniu i na krócej. Już po kilku sekundach roześmiała się serdecznie i głośno.
— No! Przecież nie obiecywał, że ta struna będzie drgała przez wiele miesięcy, prawda? Z pewnością nie od razu.
Po czym wpakowała sobie do ust największy kawałek szarlotki, jaki tylko potrafiła w nich zmieścić. Nie mogła się już dłużej śmiać — jej buzia zajęła się próbą przełknięcia wielkiej słodkiej grudy. Julka natomiast zaczęła dokładać wszelkich starań, by nie udusić się przy okazji. Oczy dziewczynka nadal jednak śmiały się.
— Magia działa… — przypomniała sobie w myślach słowa Mikołaja do Zadań Specjalnych. — Istnieje i działa. Może nie zawsze… Może nie od razu. Może nie na długo, ale działa. Musisz jedynie… uwierzyć w to.
13
Wróciwszy do domu, M. I. K. O. Ł. A. J. natychmiast przystąpił do przerwanych wcześniej czynności. Podróż z prędkością światła miała swoje plusy. Woda i kakao nie zdążyły jeszcze wystygnąć. Nie zwlekając więc, zrzucił buty i skarpetki. Wpakował stopy do ciągle jeszcze ciepłej i aromatycznie pachnącej ziołami miski z wodą. Ujął w lewą dłoń wielgachny kubek. Kakao może już nie parowało, ale ciągle jeszcze pieniło się przyjemnie. Prawą ręką porwał pilota od telewizora z półki. Nagle… stanął jak wryty w pół ruchu.
Nie… był zdecydowanie przesądny. Nie miał zamiaru powtórzyć tego samego błędu po raz drugi. Odłożył więc pilota i wziął drugiego. Zamiast telewizora wybrał radio.
— Wiadomości Radia 11… — zaczął spiker uroczystym i podniesionym tonem. — Doniesienie z ostatniej chwili. Wiele mikołajów oraz elfów cierpi na zatrucie pokarmowe, którego źródłem wydają się być ciasteczka babci Eurydyki. Szczegóły o tym, za chwilę.
Dalej następowała krótka kakofonia dźwięków, które miażdżyły uszy tak, jak dziadek miażdży orzecha. Po tym następowały szczegóły dotyczące wiadomości dnia.
— Jak donosi specjalny wysłannik Radia 11, odnotowano liczne przypadki zatruć pokarmowych, bólów brzucha i głowy, u licznych elfów i mikołajów. Wielu z nich musiało wziąć zwolnienie lekarskie i pozostać w swoich ciepłych chatkach. Nieliczni trafili wręcz do szpitali. We wszystkich tych przypadkach pojawia się wspólny motyw. Wszystkie wydają się być powiązane z fakcie spożywania wcześniej przez chorych ciasteczek maślanych posypanych cukrem, produktu flagowego koncernu babci Eurydyki. Szczegóły ma dla was nasz wysłannik z Kopenhagi.
— Moi drodzy… — zaskrzeczał z radia nieco zmieniony głos. — Choć trudno w to uwierzyć, wiele wskazuje na to, że możemy mieć do czynienia z sabotażem. Przedstawiciel prasowy koncernu na razie odmówił komentarza, zapraszając jedynie lakonicznie na konferencję prasową, która zostanie zorganizowana za kilka godzin. Jak jednak donosi moje źródło, pragnący zachować anonimowość pracownik fabryki, istnieją podobno dowody na to, że nie był to błąd w sztuce. Tylko prawdziwe działanie przestępcze. Dotarłem nawet do niepotrwierdzonych informacji, że podobno lokalna grupa złośliwych chochlików przyznała się już do celowego podmienienia dużej partii mąki tortowej na mąkę ziemniaczaną… Wśród zgromadzonych wokół fabryki nie brakuje głosów krytycyzmu. Podobno jakość ciasteczek babci Eurydyki od lat już regularnie spada i według niektórych obecnie jest ona już tylko cieniem dawnej świetności.
— O, Szefie Mój Drogi… — stęknął Mikołaj do Zadań Specjalnych. — Co to się ostatnio w Mikołajkowie wyprawia!
Zdecydowanym ruchem kciuka wyłączył radio, pociągnął głęboki łyk ciepłego kakao i ułożył się wygodniej w fotelu. Nawet, jeśli jakość ciasteczek babci Eurydyki faktycznie ostatnio pogorszyła się, nawet jeśli stały za tym zbrodnicze chochliki… to zdecydowanie nie był to temat, którym chciałby zajmować się w tej chwili.
Minęło jeszcze zaledwie kilka minut, gdy ukołysany do snu ciepłem kakao bijącym z wielkiego brzucha, przyjemną ciepłotą wody, w której moczył nogi oraz szumem zimowej zawieruchy za oknem, M. I. K. O. Ł. A. J. zasnął. Miał pełnić dyżur do rana. Ale Jednak.
Nic więcej nie nastąpiło ani nie wydarzyło się tej nocy. Jeśli oczywiście nie liczyć Mruczka, który zasnął w cieple pieca i przekręcił się przez sen w którymś momencie. Ale zrobił to tak niefortunnie, że spadł i wylądował w popielniku. Drugiego alarmu już jednak nie było. Wszak nie każdej nocy małe dziewczynki klinują się w kominkach. I nie co noc zdarzają się równie poważne wypadki.
K O N I E C
Oto następny z wymyślonych przeze mnie światów. Oto Mikołajkowo — świat magii, elfów, złotego pyłu… Ale Jednak. Również świat nowoczesnej techniki i centrów kontroli lotu zaprzęgów. Powstał jedynie jako „notatka na przyszłość”, kolejna z kilkunastu. Na razie jednak jest tylko to opowiadanie, zamiast planowanej powieści.
W końcówce tekstu schował się mały dowcip językowy. Dla tych, którzy „sprechen Sie Deutsch” powinien być dość łatwy do odnalezienia. Dla pozostałych, którzy po niemiecku nie mówią, raczej trudny. Kto znalazł — temu szczerze gratuluję!
Świętochłowice, wrzesień 2020 r.
Tekst ma 91 699 znaków ze spacjami.