0
— Czy to ptak? — wołali zaniepokojeni mieszkańcy Krakowa.
— Czy to samolot? — pytali zatrwożeni mieszkańcy Krakau.
— Nie! — zawołał ktoś nagle gromkim głosem. — To… SMOK!!!
1
Choć może trudno w to uwierzyć, ale początki pisanej historii Krakowa nikną w mroku dziejów. I wymykają się badaniom współczesnych historyków. Najstarsza wzmianka o Krakowie, zapisana przez arabskiego podróżnika — Ibrahima ibn Jakuba — pochodzi z 965 roku. Kraków wtedy już był. Ot, tak. Po prostu wskoczył na pisane karty historii. Nikt na dobrą sprawę nie wie, co było przedtem. Wszystkie pozostałe elementy historii tego miasta, sięgające nawet dwieście tysięcy lat wcześniej, oparte są o badania archeologiczne oraz o kręcenie mądrymi głowami profesorów. Nie ma ani jednego dokumentu pisanego z tego okresu, który mógłby to kręcenie głowami potwierdzać. Jest więc całkiem możliwe, że „jakiś czas wcześniej” pojawił się Smok.
Ibrahim ibn Jakub jest jak najbardziej historyczny, bo wszystkie swoje obserwacje skrzętnie notował, a wiarygodność jego notatek potwierdzili jego następcy. Smok, dla odmiany, jest bardzo mało historyczny, żeby nie powiedzieć wprost — że dowodów na jego istnienie brak.
Niemniej niehistoryczny i legendarny, jest król Krak, co do którego nie zachował się żaden wiarygodny dokument pisany. Wszędzie, gdzie pojawia się król lub Smok, jest to tylko zapis baśni, bajań i legend ludowych. Ów Krak, wedle tych legend, istniał naprawdę i miał rzekomo zabić Smoka Wawelskiego. On lub któryś z jego synów. Tak przynajmniej pisał Wincenty Kadłubek, który w trzynastym wieku pierwszy wspomniał o nich obu w swoich kronikach.
Nawet przedszkolak doskonale wie, że Kadłubek mylić się musi. Przecież Smoka zabił szewc. Nie, nie Dratewka! Ten z innej bajki był. Tylko Dratewek. Ale jednak szewc, nie król…
— Czy to ptak? — wołali zaniepokojeni Krakowianie.
— Bóg nas ukarał za nasze grzechy! — krzyczeli inni.
— Patrzcie, słońce zgasło! — truchlały przerażone kobiety.
— Ale fajnie! — wołały rozochocone dzieciaki.
Z tym zgaśnięciem słońca to oczywiście lekka przesada. Niemniej, któregoś pięknego, wiosennego, ciepłego i słonecznego dnia zaszumiało nad Krakowem, zagwizdało, wreszcie zaś — zachmurzyło się porządnie. Gdy wielkie szare cielsko najpierw na długą chwilę przysłoniło słońce, a później z przeraźliwym jazgotem zwaliło się z nieba wprost do Wisły. Tuż przy murach miejskich. Obleczone chitynowym pancerzem cielsko plusnęło do wody, wzbijając wysokie na dwa sążnie fontanny wody. Odsłonięte już przez Smoka słońce prześwitywało przez wyrzucone w powietrze krople wody, two-rząc wesołe miriady refleksów i setki zabawnych małych tęcz. Tylko, że nikomu nie było zabawnie ani wesoło.
Smok był ogromny, więcej — gigantyczny. Ważył gros, czyli tuzin tuzinów, kwintali. Kwintal to sto kilogramów, a gros kwintali… Smok ważył prawie piętnaście ton, jakby powiedzieć dziś. Długi był na siedem sążni, zaś wysoki na ponad cztery. Czyli sięgał ponad drugie piętro krakowskich kamieniczek.
Tak się przy tym ta przebrzydła cholera zmęczyła swoją podróżą do Krakowa, że gdy tylko chlupnęła w wartkie odmęty Wisły, to zaraz zaczęła pić. I piła, i piła, i piła… I przestać nie mogła. Wypiła poczwara lekko licząc ze dwa kible, czyli około siedemdziesiąt garnców chełmińskich — bo wówczas na oznaczenie długości, wysokości, czy objętości używano określeń, o których dziś już mało kto pamięta. Było to, krótko mówiąc, prawie pięćset litrów wody.
Gdy zaś Smok już się napił, czy raczej ożłopał, to wylazł na brzeg i otrząsnął się z resztek wody. Zaryczał przy tym przeraźliwie, a tak głośno, że aż zadrżały mury miejskie. Zaryczał najpierw zupełnie nieartykułowanym rykiem, ale zaraz potem… przemówił prawie zupełnie ludzkim głosem.
— Sam tu! Do mnie! — ale nie było reakcji wśród krakowian.
— Do mnie… — wrzasnął ponownie po chwili.
Zgromadzeni na murach miejskich mieszkańcy Krakowa, przerażeni i struchlali, nie drgnęli nawet. Tym bardziej, że ryk ten nie jednemu zerwał nakrycie głowy porywistym i cuchnącym wiatrem.
Smok postanowił więc zachęcić ich nieco. Otwarł paszczę jeszcze szerzej, o ile to w ogóle było możliwe, puścił z gardzieli ogień niemalże piekielny i spalił na szczęście pustą jedną z wieżyczek miejskich. Ta — zwęglona zupełnie w kilka sekund — pokiwała się jeszcze chwilę na wietrze. Potem ze smutnym chrzęstem jej resztki obsypały się i zwaliły dół, na obie strony murów miejskich. Po wewnętrznej stronie spadające kamienie zabiły podobno trzy kury. Nikt się jednak tym w tej chwili nie przejmował.
— Do mnie! Na podgrodzie! — ryknął Smok po raz trzeci.
Tym razem powtarzać nie musiał. Z chrzęstem łańcuchów opuściła się brama zachodnia, tworząc most zwodzony nad miejską fosą. Przeszedł po nim mały orszak, z pobielałym z przerażenia kasztelanem na czele. Dużo odważniejszy i bardziej dumny król Krak szedł z tyłu, w otoczeniu miejskich halabardników.
— Cze… cze… cze… cze… — usiłował zacząć kasztelan.
— Czego chcesz, przebrzydła maszkaro? — wrzasnął Krak.
— Grzeczniej! — odwrzasnął Smok, spoglądając na króla wyniośle z góry, a potem dodał zupełnym prawie szeptem. — Proszę!
— Czego żądasz od nas, jaśnie panie smoku? — rzekł kasztelan.
— Hm… pomyślmy… — sapnął.
Przechylił się do tyłu, prawą łapę uniósł do pyska, wyposażonego w kilkadziesiąt ostrych jak sztylety zębów. Wsadził jeden tłusty paluch, zakończony zakrzywionym pazurem do tejże przebrzydłej smoczej mordy. Głowę — tak, miał tylko jedną na szczęście — nieco przechylił. Wzrok skierował w stronę górnej prawej brwi, zastanawiając się. Drugą łapę rozczapierzył i zaczął wyliczać.
— Trzy tłuste kozy na śniadanie. Trzy tłuste barany na obiad. Ciężką i tłustą jałówkę na kolację. Codziennie! I… święty spokój…
— A, jeśli nie! — odwarknął hardo dzielny król Krak.
Smok łypnął na niego spode łba. Mógłby w zasadzie na miejscu spopielić tego zuchwałego pyszałka. Ale… po co? Po pierwsze, nie jadłby się wcale taką przypaloną frytką. Po drugie zaś — gość wyglądał na kogoś ważnego. Mogłoby się potem, nie daj panie, zacząć. Wszak o święty spokój i regularne dostawy żarcia chodziło mu najbardziej. Żreć, spać i krzyżówki rozwiązywać. Taki był plan.
Zamiast więc próbować zamienić króla Kraka w wędzonego kabanosa, i zamiast odpowiedzi, otworzył paszczę szeroko ponownie, buchnął ogniem równie strasznym, tym razem jednak kierując jego strugę w stronę skał nadrzecznych, nad którymi królował zamek. Lite skały, które od dziesięcioleci niezmącenie dźwigały wielkie zamczysko na plecach, rozgrzały się pod wpływem tego ognistego strumienia, prawie jak żelazo. Potem zaś stopiły się i zniknęły. W ich miejscu — jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki — pojawiła się ogromna pieczara.
— Ro… rozumiemy… — odparł nieco struchlały król Krak.
— Będzie, jak sobie życzysz — dopowiedział szybko kasztelan.
Smok zaś, dając drugi pokaz swojej siły i mocy, wywierciwszy sobie przy okazji wygodną jamę, przestał w ogóle interesować się orszakiem ludzi. Machnął ogonem, od którego to machnięcia załopotały porwane nagłym wiatrem flagi na blankach miejskich. Potem poczłapał powoli i ospale do swojej nowej nory. Od tego człapania ziemia się trzęsła w całym Krakowie i na wiele kilometrów od niego. Wlazł, zakręcił się, ułożył sobie wygodne legowisko, ziewnął głośno, aż echo poniosło, po czym zmęczony zasnął.
Orszak zawrócił i powoli podążył w stronę bramy miejskiej.
2
Początki historii Krakau nikną w mroku grzyba wybuchu atomowego i wymykają się oczom oślepionym rozbłyskiem eksplozji jądrowej. Eksplozji, której oczywiście towarzyszył EMP.
Wiecie, co to jest EMP, prawda? Po angielsku to electromagnetic pulse, a po polsku — impuls elektromagnetyczny. Towarzyszy on zawsze eksplozji jądrowej. Powoduje zniszczenie wszystkich dysków twardych, pendrive’y i w ogóle wszelkiej maści pamięci magnetycznych. EMP to również impuls niszczący wszystko, co ma w sobie choć gram elektroniki. Nawet, jeśli jakieś informacje przetrwałyby, zapisane na przykład na płytach CD i DVD, to czym mielibyśmy je odczytać? Każde urządzenie elektroniczne zostałoby zniszczone lub stałoby się bezużyteczne po wybuchu jądrowym lub pod wpływem towarzyszącego mu impulsu elektromagnetycznego.
Każde! Odłóż ten tekst i rozejrzyj się po własnym mieszkaniu. Każde urządzenie, które ma w sobie choć odrobinę części elektronicznych — od suszarki do włosów, przez lodówkę i mikrofalówkę, na telewizorze, komputerze, telefonie komórkowym i tablecie kończąc — staje się bezużytecznym złomem. Fajnie, co nie?
Wiedząc o tym, ludzkość robi, co się da, by zapobiegać konfliktom wojennym, redukować arsenał broni atomowej i by nawet myślami nie zbliżyć się do możliwości takiego wybuchu.
Co innego w Krakau, którego historię tu opowiadamy. Tę nową historię. Tę po wybuchu, który tam jednak nastąpił w odległej przeszłości. Niestety.
Cała więc historia, wszystkie dyski twarde, magnetyczne pa-mięci, urządzenia elektroniczne i w ogóle całe to ustrojstwo przestało działać lub stało się zupełnie bezużyteczne już wieki temu. Toteż cała historia Krakau poszła w kompletne zapomnienie. Na dobrą sprawę nikt z mieszkańców nie wiedział już nawet, skąd wzięła się nazwa ich pięknego miasta. Niektórzy mówili, że pochodziła ona od króla Tryta, ale przecież Tryt i Krakau w ogóle się nie rymują.
Króla Tryta nazywano tak w skrócie, tylko przez szacunek dla królewskiego majestatu. Prawdziwe jego imię brzmiało bowiem UngaTrytQ8123. Był siedemset trzydziestą udaną kopią swego ojca.
Wybuch był, EMP też, urządzenia i maszyny przestały działać, historia i pamięć zniknęła, ale mieszkańcy przetrwali. Wiedza również. Szybko więc odtworzono stan zaawansowania techniki sprzed wybuchu. I mieszkańcom Krakau żyło się równie miło i przyjemnie, jak przedtem.
Wtedy pojawił się Smok.
— Czy to samolot? — pytali zatrwożeni mieszkańcy Krakau.
— Chyba Ktoś się na nas solidnie gniewa! — krzyczeli inni.
— Patrzcie, słońce zgasło! — truchlały przerażone kobiety.
— Ale fajnie! — wołały rozochocone dzieciaki.
Z tym zgaśnięciem słońca to oczywiście lekka przesada. Niemniej, któregoś pięknego, wiosennego, ciepłego i słonecznego dnia nad Krakau najpierw zabuczało metalicznie dźwiękiem otwieranego portalu międzygalaktycznego. Potem zawyło smutnym wizgiem, gdy ów portal opuściła wielka metalowa maszkara. Wreszcie zaś — zachmurzyło się porządnie, gdy wielkie szare cielsko na długą chwilę przysłoniło słońce. Na sam koniec natomiast, z przeraźliwym jazgotem zwaliło się z nieba wprost do Vistuli. Tuż przy murach miejskich. Tuż przy pięknych, dumnych i strzelistych kompozytowo-energetycznych murach miejskich.
Wielkie, prostokątne i przerażające cielsko, obleczone pancerzem — wyglądającym na stop neo-manganu i proto-ołowiu — obniżyło lot nad krystaliczną powierzchnią Vistuli. Następnie przyziemiło prosto w wodę, wzbijając przy tym wysokie na trzy i pół metra fontanny wody. Oba brzegi Vistuli, na całej jej długości, były oczywiście od lat dyskretnie podświetlane w nocy lampkami LED. Natomiast w ciągu dnia niezliczone ilości mikroskopijnych pryzmatów nakierowywały światło słoneczne na oba brzegi rzeki. Toteż fontanny wody rozbryźniętej przez lądującego Smoka stały się źródłem wesołych miriad refleksów i setek zabawnych mały tęcz. Tylko, że nikomu nie było zabawnie ani wesoło.
Smok był ogromny, więcej — gigantyczny. Ważył siedem i pół tony. Tyle, ile zboża przeciętny rolnik w Krakowie mógł zebrać co roku z trzech hektarów pola. Ale to inna bajka. Długi był przy tym na dwanaście metrów, a wysoki na ponad siedem metrów.
Podróż do Krakau musiała z pewnością zużyć wszystkie jego zasoby, bo pierwszą rzeczą, jaką zrobił po wylądowaniu, było rzucenie węża ssącego w odmęty Vistuli i pompowanie wody z rzeki. Pompował, pompował i pompował, aż obserwujący to wszystko na radarach i kamerach mieszkańcy Krakau nadziwić się nie mogli. Potem wystawił obie anteny okołouszne na maksymalną rozpiętość parasoli, dostroił częstotliwość i zaczął nadawanie sygnału. Wi-Fi miejskie od dawna dostępne było publicznie, bez opłat i bez ograniczeń na terenie całego miasta. Toteż wiadomość błyskawicznie dotarła do wszystkich mieszkańców. Czy tego chcieli, czy nie.
— Esemses od Smoka, jaśnie panie — rzekł nadkomisarz.
— I co tam w nim jest, mój drogi — odparł flegmatycznie Tryt.
— Pozdrawia, ściska i żąda. Uranu, ciężkiej wody i dziewic.
— I co my na to, drogi nadkomisarzu? — sapnął król Tryt.
Słuchać mogli wszyscy krakauanie, ale oczywiście jedynym uprawnionym do odpowiadania był wyłącznie król Tryt. Oraz czasem — reprezentujący go nadkomisarz miasta.
By zaś jednak odpowiedź była wyważona, wyrażona we właściwym tonie, zgodna z setkami protokołów i w ogóle całym tym biurokratycznym bełkotem, potrzebna była praca dziesiątków analityków, specjalistów, kombinatorów oraz innego rodzaju mądrali. To zaś wymagało czasu, i odpowiedź nie mogła zostać przygotowana zbyt prędko. Problem w tym, że Smok o tym nie wiedział. Ani o tym, że tylko dwie osoby w całym Krakau uprawnione są do udzielenia mu odpowiedzi. Ani tym bardziej o całej tej nieszczęsnej dyplomacji.
Poczuł się więc zignorowany. I bardzo zły.
Licząc naiwnie, że milczenie i absolutny brak odpowiedzi ze strony mieszkańców miasta wynika ze strachu przed nim — jako, że był zupełnie zadufany w sobie — Smok postanowił nieco zachęcić ich do działania. W niewybredny sposób zamanifestować swoją potęgę oraz dyskretnie zasugerować, co zrobi z całym miastem, jeśli milczenie ze strony jego mieszkańców będzie się przedłużać.
Najpierw zainicjował w swym przepastnym kałdunie reakcję zimnej fuzji. Potem w gardzieli zmieszał antymaterię z materią. Tu odrobinę przesadził, więc zaskoczony beknął ogniście. Na końcu zaś rozwarł paszczę szeroko, bardzo szeroko i pluną w stronę murów maleńką kuleczką plazmy. Znajdującą się, oczywiście, w stanie wysokiego nadprzewodnictwa. Efekt nie był trudny do przewidzenia, porównywalny do wybuchu mikroskopijnej supernowej. Wybuch nastąpił w okolicach wieży kontroli lotów Krakau-West. Efekt był też mocno opłakany w skutkach. Wieża przestała istnieć.
Druga demonstracja siły tej przerażającej technomaszkary nie była konieczna. Oto brama zachodnia zrekonfigurowała swój kształt, transmorfując się w swoisty energetyczny most zwodzony. Na zasilanych czystą energią słoneczną osobistych dupolotkach przeleciał przez nią mały orszak. Kilka dronów, grupa robotów bojowych, dwa działa grawimetryczne oraz jeden nadkomisarz miejski. Lekko przerażony, złowieszczo dudniący kłapiącą ze strachu tytanową szczęką. Na końcu zaś — z w pełni wyprostowanym egzoszkieletem — podążał nadobnie odważny i dumny król Tryt, pan grodu Krakau.
— Cze… cze… cze… cze… — usiłował zacząć nadkomisarz.
— Czego chcesz, przebrzydła maszkaro? — wrzasnął Tryt.
— Grzeczniej! — odwrzasnął Smok, spoglądając na króla wyniośle z góry, a potem dodał zupełnym prawie szeptem. — Proszę!
— Jaśnie panie smoku, czego życzysz sobie… — rzekł nadkomisarz. — …w zamian za zostawienie w spokoju Krakau pięknego oraz przy życiu szczęśliwych wszystkich mieszkańców jego?
— Hm… zastanówmy się… — skrzypnął metalicznie smok.
Anteny okołouszne zwinął, na ogonie samobalansującym się oparł, łapska tylne, paskudnie lewitujące, do przodu wypchnął, łapę przednią prawą rozczapierzył, mikroskopijne pioruny kuliste przy tym krzesząc. I zaczął wyliczać.
— Uranu na małą bombkę atomową co rano, a czysty żeby mi był! 238U, jak nic, a do 235U w porywach mógłby dochodzić. Ciężkiej wody w południe, co najmniej trzydzieści decylitrów. I dziewic co wieczór, żeby mi zimną fuzją leże pięknie podgrzewały. Jak którą czasem schrupię przypadkiem, to wybaczenia i zrozumienia żądam. Nader zaś wszystko… spokoju. Ciszy i świętego spokoju…
— Aaa… zapomniałbym! — dodał szybko, plaskając się metalicznie w czoło przy okazji. — I żadnych głupich numerów. Zawiadamiania policji międzygwiezdnej i takich tam… Zrozumiano?
— A, jeśli nie? — odwarknął hardo dzielny król Tryt.
Smok łypnął na niego spode łba. Chwilę pomyślał. Mógłby w zasadzie na miejscu załatwić tego pyszałka. Rozbić na atomy, rekombinować z kwarkami otoczenia, wyciągnąć przed nawias równania opisującego i w ogóle takie tam. Z tym, że… po co? Raz, że uciechy w tym mało. Dwa — gość wyglądał na kogoś ważnego w tym mieście. Mogłoby się potem, nie daj panie, zacząć. Zaś o święty spokój i regularne dostawy materiału rozszczepialnego chodziło mu najbardziej. Żreć, spać i małe reakcje termojądrowe przeprowadzać…
Zamiast więc próbować rozpuścić jestestwo króla Kraka w odmętach otaczającego go wszechświata, i zamiast odpowiedzi, otworzył paszczę szeroko, oczy zamknął, szpiczasty metaliczny pysk swój kierując w stronę skał nadrzecznych, nad którymi królował zamek. Następnie wygenerował infradźwięk niskoczęstotliwościowy — na idealne dwanaście i pół herca — i plunął nim w obranym przez siebie kierunku. Ku przerażeniu większości, lite skały — które od tysiącleci niezmącenie dźwigały wielkie miasto na plecach — ewaporowały pod wpływem strumienia niesłyszalnych dźwięków.
— Ro… rozumiemy… — odparł nieco struchlały król Tryt.
— Będzie, jak żądasz! — dopowiedział szybko nadkomisarz.
Smok zaś, dając drugi pokaz swojej siły i mocy, wywierciwszy sobie przy okazji wygodną jamę, przestał w ogóle interesować się metalowym orszakiem. Z całej siły przywalił ogonem w ziemię, od którego to uderzenia zwariowały na chwilę sejsmografy miejskie. Potem powoli i ospale poczłapał do swojej nowej nory. Zaś od człapania tego, w całym Krakau i w promieniu wielu kilometrów poza granicami miast, wskazówki sejsmografów nie tylko nadal wariowały, ale wręcz… zaczęły zmieniać się w wentylatory.
Orszak zawrócił i powoli podążył w stronę bramy miejskiej.
3
Historia Krakowa nie jest znana, początki miasta giną w niepisanych dokumentach. Nie wiadomo nawet, skąd tak naprawdę wzięła się nazwa miasta. Podobno od imienia króla Kraka, o ile istniał naprawdę. Jego zaś imię — od kruków i ich krakania. Trudno to jednak stwierdzić. No, bo… właśnie. O ile król Krak istniał. Bo jeśli jest postacią legendarną — to co wtedy? Ale zostawmy te rozważania mądrym głowom profesorów historii. Bowiem, w tej bajce król Krak istnieje. Smok również. I przez to król, kasztelan i wszyscy mieszkańcy Krakowa… mają problem.
— Panowie możni… — rzekł król Krak. — Mamy problem!
— A mamy, mamy — powtórzyli smętnie za nim rycerze.
— Baranów, krów i kóz już smoczej cholerze nie wystarcza! — Krak podniósł głos, aż echo poniosło. — Teraz panien mu się chce!
Była to, niestety, smutna prawda. Smok, nieco zaskoczony i zachęcony gorliwością krakowian w spełnianiu jego zachcianek, rozochocił się, zaczął marudzić i panoszyć się. Najpierw zażądał więcej bydła do żarcia na kolejne posiłki. Potem zaś, zażyczył sobie, aby mu młode i piękne dziewczyny sprowadzano na pożarcie. Od wielkiego święta, co prawda, raz w niedzielę na śniadanie, ale jednak… Nie dziwi więc, że mieszkańcy grodu Kraka w czarną rozpacz wpadli, a mężne serca rycerzy zawrzały gniewem i złością. Koguty i kury zabijać spaloną i zawaloną wieżą? Proszę bardzo — mało to ich kładło głowę pod topór, na rosół, co niedzielę? Krowy, kozy, cielaki i barany żreć? Czemuż nie — w tamtych czasach całe błonia krakowskie zajęte były na pola przeznaczone do wypasu bydła. Gospodarzom, małym i dużym, rogacizny nie brakowało, więc chętnie się dzielili nią z nienażartą i nienasyconą poczwarą. Ale kobiałki, panienki i dziewice? Co to, to nie! Nikt nie miał zamiaru, sam z siebie, na pewną śmierć wydać własnej córki. Nikt też nie zamierzał bezczynnie siedzieć, gdy podobna tragedia działa się u sąsiada, kuzyna, czy nawet obcego człowieka. Bo, jak wieść niesie, Wiślanie — którymi władał Krak sprawiedliwie — solidarni byli, jak mało kto wtedy i czuli na krzywdę obcych niewymownie.
— Kupą trzeba, mości królu i zacni panowie! — wrzasnął nagle jeden z rycerzy, nieprzyjemnie budząc Kraka z rozmyślań. Po czym splunął siarczyście za siebie, przez prawe ramię, trafiając w ścianę za swoim stolcem, na którym siedział. — Kupą na smocze straszydło!
— Nie pluj mi tu, waćpan, po ścianach — odrzekł spokojnie ciągle jeszcze nieco zamyślony król. — A ludzi mi do boju nie grzej!
— Czemu, miłościwy królu? — spytał plujek nieco zaskoczony.
— Bo na śmierć pewną ich gotujesz!
— Jak to, panie? — rycerz-chojrak pobladł aż z wrażenia.
— Ano, czyż nie dziwi was, mości panowie, że nie ma wśród nas rycerza Awdańca? Który zawsze i do bitki i do wszelkiej rady pierwszy był i we wszystkich ustaleniach chciał brać udział.
Zebrani zaskoczeni pokiwali głowami, przytakując Krakowi.
— Martwy! — wycedził król przez zęby. — Zabity na śmierć!
Po sali potoczyły się głosy niedowierzania, a nawet dobrze tajonego przerażenia. Wszak rycerzom nie wypada okazywać strachu, czy trwogi. Ale przyznać trzeba było, że cierpkie i ostre zarazem słowa króla, w niejednym jaśnie panu serce poruszyły zaskoczone.
Król zaś opowiedział zgromadzonym całą tę smutną historię. Rycerz Awdaniec — przedstawiciel i senior jednego z najważniejszych rycerskich rodów Krakowa — potajemnie ustalił z królem, że nocą podstępnie napadnie Smoka. Gdy nażarta poczwara głęboko będzie spała, z wypełnionym kałdunem. Potajemnie, żeby w skrytobójczym ataku zwiększyć swoje szanse. Zaś, w przypadku porażki, by nie dolewać smutku do i tak już pognębionych serc krakowian.
I stało się, jak się stało. Smok spał twardo, ale na dźwięk stali zbudził się błyskawicznie. Ziewnął szeroko i z zaskoczenia rzygnął na nacierających ogromną falą piekielnego ognia. Spopielił był pierwszych trzech rycerzy na miejscu. Jak ową basztę, pierwszego dnia po przybyciu do Krakowa. Dwójka ubezpieczających nocny orszak z tyłu dała natychmiast drapaka, by donieść królowi, co się stało. Uszli z życiem, choć z trudem. Bo smok, zbudzony, zły i nażarty zarazem, czknął i beknął za nimi. Powstała w ten sposób ognista kula porządnie osmaliła końskie tyłki uciekających w popłochu.
— Tak, więc… mości panowie… — dokończył opowieść Krak. — Nie kupą, ale sposobem musimy potwora podejść.
— Ale jakim? Ale jakim? — pytali się jeden, przez drugiego.
— Tego to ja nie wiem. I po to was tu na naradę wezwałem.
Król miał zgryzotę nie lada. Żal mu było kurczących się w zastraszającym tempie stad poddanych. Jeszcze bardziej żałował młodych i pięknych dziewczyn, które na pożarcie smokowi były wydawane. Choć sam problemu nie miał, bo swojej pięknej córki nie zamierzał na śmierć posłać. Musicie bowiem wiedzieć, że i w tym Wincenty Kadłubek, średniowieczny kronikarz, pomylił się paskudnie. Król Krak nie dwóch synów, ale dwie córki posiadał. Cudownej przy tym urody. Jedna z nich, Wanda, wybrała karierę w dyplomacji i z pewnym niemieckim posłem związała swe życie i małżeństwo. Druga zaś, Kinga, młodsza, ciągle jeszcze panną będąc, rosła w najlepsze, dobrze zabezpieczona w murach zamkowych.
Nie o córki więc bać się musiał mądry król Krak, ale o… podatki. Czy wam się bowiem to podoba, czy nie, świat nasz tak urządzony, że na pieniądzu stoi. Gdy nie wiadomo, o co chodzi to właśnie o pieniądze idzie. Król rządził mądrze, skarb przy tym legendarny na własność posiadał. Ale do rządzenia miastem i królestwem potrzeba było dużo, dużo więcej. To król Krak z podatków ściągał, regularnie przez pasterzy, handlarzy i rzemieślników miejskich do skarbca wpłacanych. Gdy zaś Smok rozpanoszył się tak bardzo, że aż młodych kobiet zażądał, płacących podatki zaczęło ubywać. Nie jeden w Krakowie żył i zarabiał z dziada-pradziada. Lecz, gdy na jednej szali stawało bogactwo i interes, a na drugiej zdrowie i życie córki, to wybór był oczywisty. Przynajmniej dla większości.
Toteż, z dnia na dzień, malała liczba mieszkańców Krakowa, zwłaszcza tych, którzy podatki płacili. Rósł za to strumień wozów uciekających z miasta. Smok zaś, tak rozleniwiony stał się do tego czasu, że ani w głowie było mu ścigać tych, którzy uciekali. Póki mięcha nie brakowało, żarł, spał i… krzyżówki rozwiązywał.
Wtedy to Kinga, najmłodsza z dwóch córek króla Kraka, tupnąwszy nogą stwierdziła, że tak dalej być nie może. Postanowiła z siebie samej i wianka swego ofiarę uczynić dla mieszkańców Krakowa. Ojcu swemu kazała rozgłosić, że kto Smoka pokona, ten ją za żonę dostanie i połowę królewskiego skarbca na dokładkę. Zaś i uroda Kingi i wielkość skarbów Kraka były legendarne.
Król, któremu zmniejszający się strumień podatków bardzo zaczął już doskwierać, opierał się temu pomysłowi krótko i tylko dla pozorów. Uwzględniwszy zaś urodę Kingi i majętność Kraka, chętnych do zabicia nadwiślańskiej paskudy nie brakowało. Przybywali do Krakowa konno, z pieśnią na ustach, z najdalszych zakątków kraju, czasem nawet z dalekiej zagranicy. Szkoda tylko, że jak do tej pory, dla nich wszystkich wyprawa przeciw Smokowi okazywała się być biletem w jedną stronę.
— Ech! — stęknął zamyślony Krak, który ponownie zaczął wracać właśnie ze swych smutnych rozmyślań do rzeczywistości.
Coraz wyraźniej słyszał smętną melodię wygrywaną na fletach i lutniach przez trubadurów, truwerów, minstrelów, rybałtów i minnesingerów. Zatrudnieni byli oni na dworze, by choć trochę troski Kraka muzyką ukoić. Ale tego dnia niespecjalnie im to wychodziło, bo jakoś smętnie i smutno przygrywali akurat w tej chwili.
Nagle… u wejścia do sali zaczął się jakiś ruch i popłoch.
— Króla… Do króla chcę! — piszczał jakiś cienki głosik.
— Won mi stąd, pastuchu jeden — zagrzmiał podczaszy.
— Do króla, błagam! Ja sposób mam na… — prosił tamten głos.
— Won, bo zaraz…
— Puścić! — przerwał król tonem nie uznającym sprzeciwu.
Na środek sali wszedł, czy raczej wpadł lub wtoczył się, po-pchnięty przez złego podczaszego, młody chłopiec. Miał może kilkanaście lat, ubrany był w długie lniane spodnie i taką koszulę. Na głowie nosił wielki słomkowy kapelusz.
— Jak ci na imię, mój mały — spytał Krak dobrodusznie.
— Dratewek, jaśnie panie — odrzekł spytany piskliwie.
— Kimże ty jesteś? — spytał znów król, kręcąc wąsa.
— Pomocnikiem szewca, miłościwie nam panujący królu!
Była to najprawdziwsza prawda. Szewczyk miał na imię Dratewek. Setki lat później, gdy spisywano legendy o tym wydarzeniu, to co poniektórzy bajarze poprzekręcali nie wiedzieć czemu imię naszego bohatera i Szewczykiem Dratewką go nazwali. Tak… po damsku trochę. Takie rzeczy są jednak możliwe tylko wśród niczego nie rozumiejących dorosłych. Wszystkim bowiem dzieciom wiadomo, że Smoka pokonał szewc Dratewek. Dratewka zaś mrówkom, pszczołom i kaczkom pomógł, prace zlecone przez złą czarownicę wykonał i uwolnił więzioną przez nią dziewczynę. Ale to przecież zupełnie inna bajka.
— Panie mój… — rzekł szewczyk. — Myślę, że jestem w stanie pokonać dręczącego nas Smoka.
Tymi słowami zwrócił się do króla, nisko się kłaniając.
— Patrzcie go! — w sali zagrzmiały śmiechy rycerzy.
— Śmiałek się znalazł! — wołali jedni.
— Nikt Smoka do tej pory nie pokonał — dodawali drudzy.
— Nikt nie jest w stanie go pokonać! — wołali trzeci.
— Zabił już wielu wybitnych wojaków! — wołali inni.
— Nie możesz się z nimi równać, chuchro — tak jeszcze inni.
Jednak Krak był mądrym władcą i wiedział, że nie można marnować żadnej szansy na uwolnienie miasta od groźnej bestii. Nawet tej najbardziej szalone — bo w duchu przyznawał, że z góry zna wynik pojedynku: szewc kontra smok. Ale… podatki, kurczące się niemiłosiernie, bolały go bardziej niż krosty na tyłku. Setki lat później jego odległy potomek miał zawołać przy jakiejś okazji: „Ekonomia, głupcy!”. By podkreślić, że w tym świecie niestety zawsze rachunek zysków i strat muszą się zgadzać. Ale to inna bajka.
Król podniósł rękę i władczym głosem uciszył zebranych. Głosy umilkły niemalże natychmiast, bo i tak były nieco wymuszone.
— Dobrze, szewczyku. — rzekł Krak powoli. — Pokonaj Smoka, a zostaniesz sowicie nagrodzony. Dostaniesz królewnę za żonę oraz pół skarbca królewskiego na początek tego intratnego interesu.
— Rzeknij nam tylko… — dodał. — Jak to uczynić zamierzasz?
— Panie mój! — zaczął Dratewek. — Sprawa wydaje się być prosta wedle mnie. Otóż… barana zarżnąć trzeba, rozpruć mu brzuszysko i flaki z niego usunąć. W ich miejsce prochu czarnego, przez Chińczyków dymnym zwanego, naładować ile wlezie. Dalej już prosto — barana zeszyć, podrzucić na wózek razem z żywymi, lont podpalić i… uciekać. Potem cierpliwie czekać, aż maszkara nażre się, a zrobi to pewnie szybko i łapczywie. Efekt szybki i murowany.
Była to prawda i plan całkiem realny. Musicie bowiem wiedzieć o jeszcze jednym drobnym epizodzie z prahistorii Krakowa, który również niknie w mrokach dziejów. Otóż, Chińczycy wcale nie wymyślili prochu w dziewiątym wieku naszej ery, tylko… poznali go przez Krakowian. Lekko licząc pięćset lat wcześniej. Wszak udowodniono bezspornie, że między pierwszym a piątym wiekiem naszej ery, w okolicach Krakowa istniał prężnie rozwijający się ośrodek przemysłu hutniczego. Hutnictwo, co wie każdy przedszkolak, do wytopu żelaza, stali i innych metali potrzebuje między innymi rudy żelaza. Tę zaś, jak każdą skałę, wydobywa się w kopalniach i kamieniołomach. Lub pozyskuje się ją przez rozkruszanie skał żelazonośnych. No, jak rozkruszać skały, jeśli nie prochem? Stąd i proch w Krakowie na długo przedtem nim historia przypisała jego odkrycie Chińczykom. Problem w tym, że gdzieś między czwartym a siódmym wiekiem naszej ery — historycy nie są zgodni co do tego — nastąpiło prawie zupełne wyludnienie terenów dzisiejszej Małopolski i upadek kultury oraz wiedzy. Związane to było z najazdami Hunów oraz wielkimi wędrówkami ludów, które wówczas mocno były w modzie. Niestety, przez to sekret produkcji prochu zaginął w odmętach historii. Zaś niefajni Chińczycy mogli przywłaszczyć go sobie i twierdzić niezbicie, że sami go wynaleźli. Rzekomo w dziewiątym wieku.
Ale to wszystko miało dopiero nastąpić. Zaś w czasach, gdy dzieje się ta opowieść, używanie prochu było na porządku dziennym. Jego liczne zastosowania — do burzenia murów miejskich, wysadzania smoków w powietrze i odpalania rac noworocznych — znane były nawet dzieciakom. Smok jednak był ogromny i sprytny, jak diabli. Więc w podstęp Dratewka mało kto wierzył. Efektów rozerwania się barana-bomby w brzuszysku smoczej maszkary niejeden się bał.
No, i… zaczęło się. Sala rozbrzmiała gromkimi okrzykami, głosami protestów, a nawet przekleństwami i zaklinaniami.
— Bzdura! — wołał jeden przez drugiego! — Nie zadziała…
— Smok bankowo prochu nie łyknie — ryczeli inni.
— A jak łyknie i walnie, to ni smoka, ni Krakowa nie stanie!
— Cisza! — ryknął Krak i ponownie uciszył gawiedź rycerską. — A cóż nam zostało, mądre pany? Jeśli nie ten pomysł, to co?
— Dratewku — zwrócił się po chwili do chłopca. — Idźże, nie słuchaj narzekania tych bab i realizuj plan. W tobie cała nadzieja!
Szewczyk ukłonił się nisko królowi, wszystkim zebranym wielmożom, a nawet złemu ciągle na niego podczaszemu. I odszedł.
4
— Panowie możni… — rzekł król Tryt. — Mamy problem!
— A mamy, mamy — przytaknęli smętnie stalowi rycerze.
— Uranu, i to najczystszego, już mu nie starcza! — zaczął wyliczać Tryt. — Ciężkiej wody też mu mało. Nawet zwinięta w kształt Andromedy galaktyczna rolada z kwarków, polana sosem ze zmiksowanych czarnych dziur też paskudy nie zadowala. Dziewic naszych metalowych mu się chce!
— Ale, królu Trycie drogi… — zaczął cicho nadkomisarz miejski. — …przecież uprzedzał o tym w esemesie! Od początku…
— Uprzedzał, uprzedzał! — huknął Tryt. — Ale nikt mu w te uprzedzenia specjalnie nie wierzył, prawda, panowie?
— Prawda, prawda, królu… — przytaknęli zebrani.
Była to, niestety, smutna prawda. Smok, nieco zaskoczony i zachęcony tym, że krakaunie mu tak chętnie wszelkie zachciewajki spełniali, zaczął marudzić, kaprysić i kombinować. Z początku zadowalał się takimi ilościami, że Krakau nawet nie zauważyłby, iż utrzymuje dodatkowego pasożyta i darmozjada. Ot, antałek uranu, dwa wiadra ciężkiej wody i parę pęczków kwarków. Ale to szybko się skończyło. Potem przyszedł czas na wygórowane żądania. Poczwara zażyczyła sobie, aby mu krakauańskie dziewczyny sprowadzano co najmniej raz w tygodniu. Ale, jakie! Prosto z fabryki, świeżo naoliwione, przed pierwszą rejestracją, nie śmigane, słowem… igiełka!
Rozumiecie więc chyba, że mieszkańcy grodu Tryta w czarną rozpacz wpadli, a żelazne i to dosłownie serca rycerzy zawrzały gniewem i złością. Wszystko można znieść, jeśli druga strona ma umiar jaki taki. Ale androidki, podręczne, gynoidy i w ogóle wszelkiej maści panienki stalowe? Co to, to nie! Nikt nie miał zamiaru, sam z siebie ani własnej córki na pewne zezłomowanie wydać, ani przez palce patrzeć, jak podobna tragedia dzieje się u sąsiada, kuzyna, czy nawet obcego człowieka. Bo, jak wieść niesie, Vistulanie — którymi władał Tryt sprawiedliwie — solidarni byli, jak mało kto wtedy w galaktyce. I czuli na krzywdę obcych niewymownie.
— Kupą trzeba, mości królu i zacni panowie! — wrzasnął nagle jeden z rycerzy, budząc nieprzyjemnie Tryta z rozmyślań. Po czym chlupnął olejem za siebie, przez prawe ramię, tworząc obrzydliwego tłustego fleka na ścianie za sobą. — Kupą na smocze straszydło! Wywalić skurczybykowi z całego arsenału, jaki mamy.
— Nie chlustaj mi tu, waćpan, olejem jakimś kiepskim po ścianach — odrzekł król z niesmakiem. — A zanim następnym razem stalowe szczęki rozewrzesz, to przemnóż parę trylionów przez parę miliardów w tej swojej puste stalowej łepetynie, bo bzdury gadasz!
— Czemu, miłościwy królu? — spytał tamten nieco zaskoczony.
— A nie próbowaliśmy? Nadkomisarzu… byłbyś łaskaw?
— Oczywiście, miłościwy królu Trycie — rzekł tamten.
I zaczął wyliczać, z namysłem, skrzypiąc przy tym rozwieranymi i zwieranymi stalowymi palcami. Wszystkimi czterdziestoma. Dopóki Smok zadowalał się uranem, ciężką wodą i roladą kwarkową, to w ogóle go nie zaczepiali. Potem przyszła kolej i zachciewajka potwora na stalowe panienki z Krakau. No, to zaczęli. Najpierw po dobroci, bronią konwencjonalną. Rakiety balistyczne z wieżyczek Krakau wystrzeliwane. Miny przeciwpiechotne podrzucane nocą. Torpedy samonaprowadzające się, wystrzeliwane w sztucznie utrzymywanej strudze powietrza. No i takie tam. Nie pomogło. Potem przeszli na broń jądrową. Ale i to na nic się zdało, bo największe megatony odbijały się od pancerza bestii, jak drewniane rzutki od betonowego muru. I jedynie skażały radioaktywnie brzegi Vistuli, jeśli akurat jakaś przypadkiem masę krytyczną osiągnęła. Wreszcie desperacja sięgnęła zenitu i dzielni mieszkańcy Krakau postanowili skorzystać z rozwiązań niekonwencjonalnych. Najpierw smoka próbowano odparować, zdysocjować, zresublimować, czy wreszcie — zdematerializować. Potem to samo robiono z jego pieczarą lub łąką, na którą wyłaził po kolejne fanty. Licząc zapewne na to, że jeśli paskuda trafi znienacka na pustkę, to wpadnie w nicość i problem sam się rozwiąże. Nie rozwiązał się.
— Tak, więc… mości panowie… — dokończył swą opowieść nadkomisarz. — Nie kupą, ale sposobem musimy potwora podejść.
— Ale jakim? Ale jakim? — pytali się jeden, przez drugiego.
— Tego to ja nie wiem… — stęknął Tryt. — I po to was tu na naradę wezwałem.
Król miał zgryzotę nie lada. Nie do końca chodziło o same stalowe panienki z Krakau, bo tych przecież produkowano i można było produkować na potęgę. Kreacjonizm, duplikacja, morfowanie, klonowanie, balonowanie i wiwatowanie. Ale rozchodziło się o prestiż. Co to za stolica planety, mało tego — międzygalaktyczny punkt przesiadkowy — który poradził sobie z efektami EMP, a nie potrafi poradzić sobie z jedną stalową maszkarą? Wstyd, po prostu wstyd!
Wtedy to TrytKingaQ2173, najmłodsza z trzystu udanych córek króla Tryta — nie licząc modeli zepsutych, nieudanych lub wycofanych z użycia — tupnęła stalową nogą, krzesząc iskier pełno dookoła siebie. I postanowiła z siebie i wianka swego ofiarę uczynić dla mieszkańców Krakau. Ojcu swemu kazała rozgłosić, że kto Smoka pokona, ten ją za żonę dostanie oraz dwa i pół procent królewskiego skarbca na dodatek. Ponieważ zaś i nieskazitelnie tytanowa uroda Kingi i zasobność kryptowalutowego skarbca Tryta były legendarne, więc na chętnych można było liczyć. Wielu. Król, rozanielony pomysłem swej trzechsetnej córki, dodał jeszcze pół procenta do oferty.
Uwzględniwszy urodę i majętność Kingi, zgodnie z przewidywaniami, chętnych do zabicia paskudy znad Vistuli nie brakowało. Przybywali do Krakau na stalowych rumakach i na bipedach. Na motocyklach, motomyklach i cyklomotach. Wreszcie na mikserach, melakserach, odrzutowych miotłach, laserach i w ogóle na wszystkim, na czym dało się latać. Z pieśnią na czasem zardzewiałych ustach przybywali. Z najdalszych zakątków układu gwiezdnego i galaktyki.
Szkoda tylko, że jak do tej pory, dla nich wszystkich wyprawa przeciw Smokowi okazywała się być biletem w jedną stronę. Zaś kupa żelastwa koło leża paskudy rosła i rosła z każdą godziną.
— Ech! — skrzypnął Tryt, ponownie wracając ze swych smutnych rozmyślań do rzeczywistości.
Nagle… u wejścia do sali zaczął się jakiś ruch i popłoch.
— Króla… Do Tryta chcę… — piszczał jakiś syntezatorek.
— Won mi stąd, moderatorze jeden! — zagrzmiał podczaszy.
— Do króla, błagam! Ja sposób mam na… — prosił tamten głos.
— Bo zaraz łeb skręcę, druty po wyrywam, baterię zutylizuję…
— Puścić! — przerwał król tonem nie uznającym sprzeciwu.
Na środek sali wszedł — lub raczej wpadł albo wtoczył się —taki jeden. Mały, skrzypiący, poskręcany, który składał się z tego, no… A z resztą, sami sobie wyobraźcie, jak Deuterek wyglądał…
— Jak ci na imię, mój mały — spytał Tryt dobrodusznie.
— Deuterek, jaśnie panie — odrzekł spytany piskliwie.
— Kimże ty jesteś? — król zadał następne pytanie, kręcąc przy tym struną stalową, która wedle ostatniej mody wąsa udawała.
— Pomocnikiem głównego utrzymywacza ciągłości i stałości procesu rozpadu samoistnego, miłościwie nam panujący królu!
— Uran łopatą do reaktora ładuje, parch mały! — zawołał ktoś.
— Cicho mi tu! — wrzasnął Tryt, a do Deuterka zwrócił się: — A, rozumiem. Czyli moderatorem reaktora jesteś. Wspaniale!
Tak… był to wymarzony, wyuczony i uprawiany zawód młodego Deutreka. Odkąd tylko sięgał pamięcią, do najwcześniejszych lat młodości, gdy mamusia — trzymając delikatnie stalowymi szczypczykami — prowadziła go do parku rakiet. By mógł podziwiać eksponowane tam rakiety balistyczne. Dwu, trzy i czteroczłonowe. Krótkiego, średniego i międzykontynentalnego zasięgu. Pierwszego uderzenia oraz te będące jedynie zachętą do przeprowadzenia dyplomatycznych negocjacji. Ach… ilekroć Deuterek rozmarzył się na dobre, to zaraz wracał w wyobraźni do tych dostojnych majestatycznych nieboskłonnych białych stalowych cygar. Do patrzącej dwoma smutnymi oczami bulajów kapsuły lądownika. Oraz do wszechobecnego i nigdy nie niknącego zapachu paliwa. I pomyśleć, że na innych planetach tak dobrze nie mają. Słyszał kiedyś, że podobno na jakiejś bardzo odległej planecie Ziemi, w mieście o dziwnej nazwie Kraków, w parku miejskim Plantami zwanym, ludzie podziwiają… drzewa i kwiaty! Słuchają śpiewu ptaków — prawdziwych, nie nagranych! I wąchają zapach świeżej trawy. Żywej i kwitnącej!
— Chłopcze… moderatorze! — głos króla wyrwał go z marzeń.
— Panie mój?
— Czemu zawdzięczamy twoją wizytę? — spytał Tryt.
— Panie mój… — powtórzył moderator Deuterek. — Myślę, że jestem w stanie pokonać dręczącego nas Smoka.
Tymi słowami zwrócił się do króla, nisko się kłaniając.
— Patrzcie go! — w sali zagrzmiały śmiechy rycerzy.
— Śmiałek się znalazł! — wołali jedni. — Albo głupek naiwny!
— Niczym Smoka nie pokonaliśmy! — dodawali drudzy.
— Ani bronią konwencjonalną! — wołali trzeci.
— Ani jądrową… — krzyczeli inni.
— Ni przez anihilację, transportację, transformację… — tak jeszcze inni. — …jonizację, ewaporację, transfigurację i tak dalej.
Jednak UngaTrytQ8123 był mądrym władcą i wiedział, że nie można marnować żadnej szansy na uwolnienie miasta od groźnej bestii. Podniósł więc rękę i władczym głosem uciszył zebranych.
— Dobrze, moderatorku — rzekł Krak powoli. — Pokonaj Smoka, a zostaniesz sowicie nagrodzony. Dostaniesz królewnę za żonę oraz trzy… no, niech stracę… trzy i pół procenta skarbca królewskiego na rozkręcenie jakiegoś intratnego interesu.
— Rzeknij nam tylko… — dodał. — Jak to uczynić zamierzasz?
— Panie mój! — zaczął Dratewek. — Sprawa jest dość prosta. Niczym do tej pory smoka nie zabiliśmy, bo jego pancerz znajduje się w stanie nieustannego fluksu czasowego.
— Fluksu czasowego? — padło zaciekawione pytanie z sali.
— A co to za paskudztwo? — spytał król, tając ulgę, że nie był pierwszy do zadania pytania.
— Jak mawia filozof Mymer, w swym największym dziele… — zaczął moderatorek nauczycielskim tonem, pusząc się przy tym tak, że aż mu w egzoszkielecie trzeszczało i skrzypiało. — …fluks abo cieczenie jest to… wpacierzoch giemzanie… w gardle, w dziąsłach abo nosie boleść… vlicżek zatkanie… a gdyby głowa z opuchliny abo z nabieżenia iakiego… thak sie odęła iżby w ludziech dziurá iáko nástáłá pleurá… gdyż takowe wilgoti… od mozgu zstępuiąc zarażaią serce j wstępuią wcłonki z kądże… pochodzą fluxi, dny łąmanie y inżę niemoci… które są części… agdy… agdy… agdy… ać… ać… ać…
— No! — warknął król. — Niechże go ktoś walnie wreszcie.
Usłużny i zawsze gotowy do działania nadkomisarz miejski poderwał się ze swego miejsca i podbiegł do moderatorka. Po czym tak go zdzielił żelazną piąchą w plecy, że tamtemu aż szczęka do ziemi opadła, zaś wszystkie pięć oczu wystrzeliło na sprężynach do przodu. Szybko jednak wszystkie elementy wróciły na miejsce. Deuterek czknął jeszcze kilka razy niskim metalicznym dźwiękiem, zamachał wszystkimi niezliczonymi kończynami i…
— Co… co się stało? — spytał zaskoczony.
— Program ci się zawiesił… — rzekł nadkomisarz grzecznie. — I słownik przeszedł na staropolski. Aleśmy cię zresetowali, bo…
— Mówiłeś… — Tryt przerwał podwładnemu. — Fluks to…
— Jak mawia filozof Mymer, w swym największym dziele…
— Oj… — stęknął któryś z obecnych cicho. — Znów zaczyna…
— …jest to stan organizmu… — ciągnął niewzruszony Deuterek. — …związany ze zbieraniem się lub cieknięciem płynów. Katar, otwarta rana, wrzód, zapalenie dziąseł, opuchlina głowy, menstru…
— Co to ma do rzeczy? — wrzasnął król już mocno podirytowany. — Smokowi nic nie cieknie, jak mniemam…
— Cieknie mu… czas — pisnął.
— Czas? Łaskaw byłbyś jaśniej…
— Paskuda ma zdolność wytwarzania wokół siebie ciągłych wirów czasowych. My strzelamy atomówką… dajmy na to… w niedzielę, równo w południe. Po pół sekundzie, gdy rakieta jest w celu, to okazuje się, że tam akurat jest… wtorek. I strzał chybia, bo we wtorek Smok spał sobie smacznie o tej godzinie…
— Acha… — król udał zrozumienie. — I co z tym zrobić?
— Sprawa jest, jak mówiłem, prosta… — odrzekł Deuterek,
Barana zarżnąć trzeba było. Koniecznie dorodnego i bez dwóch zdań co najmniej z żelazokrzemu, jeśli nie z tytanu. Potem rozpruć mu brzuszysko i flaki stalowe oraz cały inny niepotrzebny złom z niego usunąć. W ich miejsce naładować ile wlezie, co armia będzie miała pod ręką. Materiał rozszczepialny, C4, garść pocisków balistycznych, fiolkę zimnej fuzji, antymaterię, anihilator, wentylator i turbo-latryniator. Do tego — koniecznie! — uranu najczystszego… 238U co najmniej, a 235U najlepiej…
— Z resztą, co się ograniczać… ze trzysta „U” mu walnijcie! — zakrzyknął znienacka rdzewiejący lekko z radości Deuterek.
Dalej już prosto — barana zeszyć, w głowicę balistyczną wepchnąć, jedną z tych, co w parku miejskim stoją, głowicę w smoka wycelować, lont podpalić i… świętować. Efekt murowany i szybki. Tylko trzeba w pysk, w sam środek gardzieli celować — bo Smok ma wiry czasowe tylko na zewnątrz. Jeśli trafimy w bok lub w zad, to znów wyjdzie, że środa tam jest…
No, i zaczęło się. Sala rycerska rozbrzmiała gromkimi okrzykami, głosami protestów, a nawet przekleństwami i zaklinaniami.
— Bzdura! — wołali jedni! — Nie zadziała…
— A jak łyknie i walnie, to ni smoka, ni Krakau nie stanie!
— Smok się może i rozleci, ale co z nami? — ryczeli inni.
— Cisza! — ryknął Tryt i ponownie uciszył złom stalowy na sali. — A cóż nam pozostało, żelazne głąby? Jeśli nie ta idea, to co?
— Deuterku — zwrócił się po chwili do robota. — Idźże, nie słuchaj narzekania tych bab i realizuj plan. W tobie cała nadzieja!
5
Plan Dratewki był całkiem prosty i łatwy w realizacji. Miał jednak jeden mankament, przez który prawie się nie udał. Ale o tym zaraz.
Barana wzięto, jednego spośród tych, które żywe miały jechać na najbliższym wózku. Niepomne i nieświadome swego losu, że już za chwilę baranią potrawkę dla smoka miały stanowić. Barany owe, podobnie jak i w ogóle wszelka rogata rodzina, Smoka w życiu na oczy nie widziały. Nie wiedziały, że bać się go należy.
Tym razem inaczej. Barany — poczuwszy zapach prochu, siarki i smoły, dobywający się z stojącego pośród nich nieco nieruchawego brata — zaczęły beczeć jak opętane. Ku zaskoczeniu przerażonego Dratewka, to jednak Smokowi nie wydało się specjalnie podejrzane. Więcej! Nawet gdy Dratewka, podpaliwszy lont, zaczął pędem uciekać w stronę miasta, nie wydało się to Smokowi dziwne. Przeciwnie — paskudna maszkara, taka była dumna i zadufana w sobie, że aż paszczą kłapnęła z radości, iż taki popłoch wywołała.
Lecz, gdy, zakąsiwszy cztery pierwsze barany, Smok porwał środkowego, wówczas dostrzegł długi sznurek wystający spomiędzy smoczych zębów. Mało tego — sznurek tlący się na końcu. Momentalnie pojął, w czym rzecz. Był smokiem dumnym, próżnym i zadufanym w sobie, ale przy tym podle inteligentnym.
Na nic mu się to jednak zdało. Zdążył jedynie wypaść z pie-czary na podgrodzie. Gdy zaś szczękę rozdziawiał, by ryknąć…
Pierdut!
Huknęło, grzmotnęło, smoczy zewłok i resztki krwistych flaków chlasnęły o drżące jeszcze od grzmotu mury miejskie, ludziom na flankach czapki z głów pospadały. I tyle go widzieli.
Miasto opanowała euforia. Tłum zgromadzony na murach miejskich wrzasnął wiwatem tam gromkim, że dwóch by się pokłóciło, czy przypadkiem huk rozrywającego się smoka nie był cichszy. Jakie to miało znaczenie? Smok został pokonany! I tylko to się liczyło…
W całym Krakowie rozdzwoniły się wszystkie dzwony. Krakowianie nie spali tej nocy, świętując i bawiąc się na całego. Rankiem zaś oglądali pierwszy wschód słońca bez obecności smoka.
6
Plan Deuterka był prosty i łatwy w realizacji. Miał jednak mały mankament. I przez to… prawie się udał. Ale o tym za chwilę.
Barana wzięto, rozpruto i załadowano tym wszystkim, co sugerował młody moderator. Dla pewności dodano jeszcze z pół tablicy Mendelejewa, dorzucono kilka garści ziemi okrzemkowej, a na górę — jak każe stare porzekadło — żeby nie było luzu, dosypano gruzu.
Barana zaszyto, w rakietę z parku miejskiego zapakowano. Rakietę na wyrzutnię miejską załadowano, koordynaty pieczary wprowadzono. Z megafonów rozmieszczonych na miejskich blankach odtwarzać zaczęto tradycyjnego marsza Mendelsona — utwór, który rozkapryszony Smok kazał sobie grać za każdym razem, gdy jedzenie podsyłano. I czekano.
Długo czekać nie trzeba było. Maszkara wylazła, gdy tylko pierwsze dźwięki marsza doszły do jej uszu. Koordynujący całą akcję moderator Deuterek dał znak stalowym odwłokiem. Na co głównodowodzący generał klawisz z napisem „Ognia!” wdusił tak głęboko, że aż klawiatura pod spodem chrupnęła.
Mury miejskie kompozytowo-energetyczne zadrżały, gdy wyrzutnia miejska dawała salwę. Dało się słyszeć świst lecącej rakiety balistycznej, wyposażonej w wyjątkowo bojowego barana, i…
I to jest ten moment w historii, w którym sprawa się rypnęła…
Smok co prawda wyszedł — zgodnie z planem — na pierwsze dźwięki marsza Mendelsona. Japę również szeroko rozdziawił, by zacząć zwykły o tej porze dnia posiłek. Słoneczny refleks odbijający się znad Vistuli oślepił go na ułamek sekundy, więc maszkara nie widziała, że w zasadzie to nie ma co żreć, bo niczego nie podano. Nie widziała również bardzo szybko zmierzającego w jej stronę stalowego cygara. Lecz gdy barania rakieta wpadła mu idealnie do pyska, to nim jeszcze nastąpiła detonacja, Smok momentalnie wyczaił, o co kaman. Bo był smokiem dumnym, próżnym i zadufanym w sobie, ale przy tym podle inteligentnym.
Albowiem Deuterek nie przewidział jednego. Nie tylko pancerz, ale cały Smok znajdował się w stanie permanentnego fluksu czasowego. Nie tylko potrafił on podróżować w czasie. Mało tego! Potwór z Krakau równie łatwo umiał przemieszczać się w przestrzeni.
Smok domyślał się, że nie ma szans przetrwać eksplozji takiego ładunku, jaki mu w gębę wpakowano. Wiedział, że kwanty jego czasu są już policzone. Postanowił drogo sprzedać swoją skórę. Teleportował się do centrum miasta. W mgnieniu oka znalazł się tuż pod Barbara-kankanem. Razem z rakietą jądrową w gębie. Rakietą, która wyposażona była w pewnego bojowego barana i która właśnie osiągała masę krytyczną, szykując się do…
Pierdut!
Huknęło, grzmotnęło, stalowe resztki, jakieś tryby, kółka zębate i takie tam grzmotnęły o miejskie kamienice. Panie… Jakie kamienice? Rynek, całe stare miasto, a w zasadzie cały miejski kwartał otoczony Barbara-kankanem przestał istnieć. Zamieniając się przy tej okazji w uroczego atomowego grzyba. Fala uderzeniowa przetoczyła się przez pozostałe części miasta z prędkością światła, zaś emisja EMP dotarła do każdego elektronicznego bytu, który niegdyś Krakau zamieszkiwał. Wliczając w to lodówki, mikrofalówki, lokówki, pokojówki i w sumie cały ów stalowy złom.
Miasto opanował szał radości, bo emisja EMP zwarła wewnątrz stalowych łepetyn w zasadzie wszystko, co zewrzeć się dało. Przez co mieszkańcom Krakau — tym, którzy przetrwali wybuch — trochę się… pokiełbasiło. Efektem zaś tego była zmiana punktu widzenia.
Smok został pokonany! Liczyło się tylko to…
Ginące miasto ogarnęła euforia. W całym Krakau rozdzwoniły się wszystkie liczniki Geigera. Mieszkańcy nie spali tej nocy, świętując i bawiąc się na całego. Rankiem zaś z rdzewiejącym rozmarzeniem oglądali swój ostatni wschód słońca. Nieco przyćmiony przez opad radioaktywny…
K O N I E C
Świętochłowice, czerwiec 2021 r.
Tekst ma 50 911 znaków ze spacjami.
Ostatnie zdanie tekstu, kończące szósty rozdział, było jedynym, które nagle wskoczyło mi do głowy. Razem z pomysłem na całe opowiadanie. Wokół tego jednego zdania zbudowałem opowiedzianą tu historię. W zasadzie — dwie historie.
No, właśnie. Niektórzy z czytelników zarzucają mi, że zarówno wymieszanie obu historii, jak i w ogóle zmieniona nieco przeze mnie wersja legendy o Smoku Wawelskim są niepotrzebne i tylko sztucznie wydłużają cały tekst. Cóż… takie ich prawo do formułowania podobnych opinii, jak i moje do niezgadzania się z nimi. Od pierwszej chwili, gdy tylko pomyślałem o tym opowiadaniu, istniało ono w mojej głowie tylko w formie połączonych dwóch historii.
Tekst znajduje się w zbiorze opowiadań „Mikołajkowo”, choć z bohaterami tej serii nie ma praktycznie nic wspólnego. Zdecydowałem się na taki ruch, bo „Mikołajkowo” ogólnie kojarzy mi się z tekstami przeznaczonymi dla młodszej widowni. Weselszymi, miejmy nadzieję, i zdecydowanie bardziej pozytywnie kończącymi się. Czego nie można powiedzieć o wszystkich moich pozostałych tekstach.
Umówmy się więc, że alternatywna legenda o królu Kraku oraz historia o tym, co wydarzyło się w Krakau są bajkami opowiadanymi przez mamy-elfki swoim pociechom na dobranoc. W Mikołajkowie właśnie, bo gdzieżby indziej?
Wydaje mi się, że można lepiej zrobić opis nowoczesnych broni. Rolada z kwarków nie do końca do mnie przemawia, bo w roladzie, którą teściowa podaje na obiad też jest pełno kwarków. Zdaję sobie sprawę, że bawienie się w Lema i zrobienie opisu przyszłości bardziej „science” jest bardzo trudne, ale nie niemożliwe.
Ponadto w krakowskim opowiadaniu są nieobce Ci dłużyzny i rozwlekłości. Doradzam mniej słów, więcej treści.
Bohaterowie mogliby być ludźmi, nie robotami.
No i zakończenie wcale nie jest tak naprawdę pozytywne. Chyba że z perspektywy smoka.
Podoba mi się pomysł przeplatania starej legendy z nowoczesnością. Podoba mi się nawiązanie do najdawniejszych dziejów Krakowa. Aż mnie to zachęciło do dowiedzenia się czegoś o początkach miasta. Interpretacja smoka jako wielkiego statku jest ciekawa.