Niektóre moje teksty są miejscami na tyle pokręcone, że budzą rozliczne pytania, uwagi i wątpliwości. Na tej stronie staram się odpowiedzieć na część z nich.
Spis treści
Sprawy ogólne
Czy uznajesz krytykę?
Czy w ogóle uznajesz krytykę? Czy słuchasz opinii tych, którzy czytają te opowiadania? Czy jesteś otwarty na sugestie i uwagi?
Oczywiście! Dla chyba każdego pisarza zainteresowany czytelnik to prawdziwy skarb.
Ale jednocześnie szczerze muszę coś wyjaśnić. Piszę, bo chcę. Bo sprawia mi to przyjemność. Kropka. Mam ochotę, w pewnym momencie pojawia się impuls, siadam i piszę. Dla mnie to bardziej jak hobby. Zbieranie kapsli, czy coś takiego.
Dlatego wszystkie uwagi, nawet te najbardziej krytyczne, zawsze uważnie czytam lub wysłuchuję. Do większości lub do wszystkich staram się odnieść. Ale w wielu przypadkach zmian w tekście nie wprowadzam.
Robię ze względów opisanych w odpowiedzi na poniższe pytanie. Zwykle w ogóle nie wracam do żadnego tekstu, który został już opublikowany na grubb.pl. Robię to tylko w wyjątkowych sytuacjach, np. gdy ktoś znajdzie naprawdę gruby błąd.
Twoje teksty nie są najwyższych lotów…
Nigdy nie mówiłem, że są! :) Wprost przeciwnie… Dla mnie to nie są dobre opowiadania. Traktuję je jako przeciętne i nie sądzę, żeby kiedykolwiek udało się je opublikować w formie drukowanej, czy elektronicznej, gdziekolwiek poza tą stroną. Między innymi z tego powodu, nie chcę tracić czasu na ich ciągłe poprawianie. Mam całe stado tekstów czekających na napisanie.
Jeśli uda mi się zdobyć więcej opinii, że ogólnie ma to sens, to wtedy zastanowię się, czy w ogóle szukać wydawcy. Jeśli go znajdę i będzie on zainteresowany wydaniem, to wówczas na pewno będzie „milion rzeczy” do zmiany i poprawy. Nie odbierajmy chleba korektorom! :)
Krótko mówiąc: nie chcę teraz tracić czasu na robienie korekty (kolejnej — bo jedną, autorską, każdy tekst zawsze przechodzi!). Jeśli tekst ukaże się publicznie (w takiej czy innej formie) to korekta będzie i tak konieczna. Jeśli zaś na zawsze pozostanie w szufladzie, to robienie korekty nie ma sensu.
Rozmyte i nieostre historie
Niektóre historie są mocno rozmyte i nieostre. Trudno wychwycić, co jest główną osią opowiadania. Niektóre teksty mocno skupiają się na opisie świata — są pełne faktów, danych, fragmentów historii, liczb — a mało w nich faktycznej akcji. Czasami czytelnikowi towarzyszy uczucie zagubienia.
Po pierwsze, to moje opowiadania należy czytać „od tyłu”… Żart! :) Chodzi o to, że warto zerknąć do komentarza na końcu każdego tekstu przed czytaniem. Tam jest zwykle wiele wyjaśnione.
Swoje opowiadania zacząłem publikować w 2020 roku, ale cześć z nich powstawała w ciągu minionych 15-20 lat. Najstarsze jeszcze w XX wieku! Wiele z tych tekstów stanowi przez to wyrwany fragment większej wizji. I dlatego uczucie zagubienia, nadmiaru faktów i danych, zaś czasami — wręcz braku początku i końca jest jak najbardziej naturalne.
Zdaję sobie z tego faktu sprawę i generalnie nic z tym robić nie mam zamiaru! :) Jeśli te teksty ukażą się kiedykolwiek, w postaci tomu opowiadań lub innej, najlepiej po wydaniu powieści z danego świata, to wtedy wszystko powinno wskoczyć we właściwe miejsce. W obecnej formie — jest to ciężko strawny kotlet, bo nie ma do niego ziemniaków, surówki ani kompotu.
Moje światy
Każde z opowiadań jest w tym blogu przypisane do kategorii, która odpowiada jednemu ze światów, które nakreśliłem sobie w zarysie przez te prawie dwie dekady.
Mamy więc:
- technokratyczny świat korporacji baagle.com,
- autorska wizja tego, co następuje po śmierci oraz wpływu Strażników Wiru na nasze żywoty,
- saga fantasy dziejąca się w Światach Równoległych oraz
- przesycone tyleż magią, co techniką Mikołajkowo (dla dzieci lub nastolatków).
W zasadzie, tylko to, co siedzi w worku z naszywką „Inne opowiadania” stanowi domknięte historie, same dla siebie. We wszystkich pozostałych przypadkach szansa na niedopowiedzenie, rozmycie i zagubienie czytelnika jest spora.
Tak piszę i nie widzę za bardzo innego wyjścia. Mógłbym pisać opowiadania tak, by były „pełne” i żeby pozbyć się tym samym owego uczucia niepewności u czytelnika. Lecz musiałbym wtedy zawrzeć cały materiał z planowanej powieści, wystrzelać się ze wszystkich pomysłów, a czytelnikowi zaserwować nudny i niestrawny bełkot, na 200-300 stron.
Kwestie techniczne, przecinki…
Struktura techniczna tekstu, znaki interpunkcyjne, to że używasz pauz i półpauz zamiast myślników — super! Widać, że wiesz za co się zabierasz.
Bardzo dziękuję, choć taka opinia jest dla mnie mega zasoczeniem! Sądzę, że strona techniczna moich tekstów kuleje, a przecinki to mój prywatny koszmar.
„Pokój dysfunkcyjny”
Tekst źródłowy: http://grubb.pl/baagle-com/pokoj-dysfunkcyjny/.
Tytuły rozdziałów
Tekst jest długi, podział na rozdziały jest ciężko rozpoznawalny. Rozdziały mają tylko numery, bez tytułów. Ciężko oszacować o czym jest rozdział.
Nie stosuję tytułów rozdziałów w swoich opowiadaniach i nowelkach. I raczej mało prawdopodobne, by się to zmieniło. W powieściach, być może… będę stosował, ale na razie żadnej nie skończyłem, więc…
Opowiadania krótkie dzielą się tylko na numerowane fragmenty (ustępy). Nowelki i opowiadania dłuższe — czasami dzielę dodatkowo na części, wydzielam prolog i epilog itd. Ale nawet wówczas jest to czysta numeracja. Arabska dla ustępów lub fragmentów i rzymska — dla części.
Wiem, że czasami „leję wodę” i przez to wychodzi mi „dużo za dużo”. Nic jednak na to poradzić nie mogę. Piszę dla przyjemności pisania, rzadko kiedy — na zamówienie. Siadając do nowego tekstu mam pewne ramy tekstu i je sukcesywnie wypełniam. Nigdy nie planuję z góry długości tekstu. Wyjdzie, ile wyjdzie, gdy skończę. Gdy uznam, że opowiedziałem wszystko, co chciałem.
Brak wyraźnej osi opowiadania
Ciężko znaleźć oś całego opowiadania — nie wiem czy jest nią życie któregoś z bohaterów, czy osią jest opowiedzenie o życiu w przyszłości? Może jest nią tytuł opowiadania? Ciężko do tego dotrzeć.
I jedno i drugie. Tekst to moja wizja przyszłości, jaka mogłaby wyewoluować z tego, co mamy teraz.
Osią opowiadania zdecydowanie jest krótki fragment życia Jacka i jego rodziny. Jack, Jenny i Benny stanowią tu głównych bohaterów. Zwolnienie Jacka z pracy i wszystkie konsekwencje, jakie pociąga to za sobą w świecie z 2075 roku.
Wszelkie inne fragmenty:
- wykład matki Jacka z budownictwa energetyczno-kompozytowego,
- rozważania dziadka Jacka w pierwszym fragmencie opowiadania itd.,
to dodatki nieco sztucznie i nieco na siłę dodane, żeby zawrzeć w tekście całą wizję przyszłości, jaką sobie obmyśliłem. Chciałem bowiem, by wizja ta została opowiedziana przez różnych bohaterów. Nakreślenie całej koncepcji przyszłości tylko ustami trójki głównych bohaterów, i ograniczenie przez to całego opowiadania tylko do rodziny Jacka, byłoby mocno sztuczne i nudne według mnie.
Jeśli nie da się łatwo wychwycić, że osią opowiadania jest kilka miesięcy z życia Jacka, od jego zwolnienia z pracy do podłączenia (celem spłaty długu), to znaczy, że jednak warsztatowo opowiadanie jest słabe. To powinno de facto „rzucać się w oczy”.
Pocięte historie?
Zamiast poczucia że narrator bierze mnie za rękę i prowadzi, odniosłem wrażenie, że historie są pocięte, wypełnione imionami i nazwiskami bohaterów — których nie wiem, czy mam zapamiętać (bo się pojawią później), czy mogę je zignorować, bo są tylko w jednym rozdziale. Musiałem się skupić, żeby wiedzieć co to za rozdział i o czym on jest.
Jeśli chodzi o flow, to się zgadzam, że jest trochę pocięty, z powodów opisanych powyżej.
Jeśli natomiast chodzi o kwestię, czy pamiętać danego bohatera, czy nie — czy jest to ktoś ważny, czy został wprowadzony tylko na chwilę, dla zilustrowania jakieś sceny — to przecież nigdy tego nie wiesz w trakcie czytania, aż do samego końca.
Nawet czytając takich klasyków, jak King nie masz pojęcia, czy w danym momencie trafiłeś na istotny fragment głównej historii, czy jakieś poboczne bajoro. To wszystko sklejasz sobie post factum. Przecież na świecie wydano setki powieści (i nakręcono tysiące filmów), w których jakiś bohater pojawia się tylko w prologu, a potem — dopiero w epilogu, domykając całą opowieść. I do końca historii masz wrażenie, że mogłeś go olać.
Weź choćby takiego klasyka klasyków, jakim był Mickiewicz i jego „Pan Tadeusz”. Masz, w jednej z pierwszych ksiąg, w najdrobniejszych szczegółach opisaną scenę z Telimeną, Tadeuszem i mrówkami. Scena tak detaliczna (mimo, że wierszem), iż w pewnym momencie aż chciałbyś zacząć poszczególnym mrówkom nadawać imiona. I po co to wszystko? Po nic. Na końcu epopei okazuje się, że ani Telimena ani tym bardziej jej mrówki dla opowiedzianej historii nie mają żadnego znaczenia.
Brak wyraźnego początku i końca
Podobno najważniejszy jest wstęp i zakończenie. To są te fragmenty, które decydują, że tekst zostanie przeczytany do końca i na końcu wywoła takie wrażenie, iż nie zostanie zapomniany.
W tekście „Pokój dysfunkcyjny” nie znalazłem tej zasady. Przez to podświadomie zadawałem sobie pytanie: „Co jest ciekawego w tej historii? Dlaczego podmiot liryczny zabiera mnie w tę podróż? Czy to jest ciekawe samo w sobie, czy chce mnie przestrzec, przestraszyć, pouczyć, czy rozbawić?”.
Zgadzam się, że początek tego opowiadania jest słaby (koniec moim zdaniem dużo lepszy). Zgadzam się też, że wstęp i koniec (prolog i epilog) są ważne i staram się konstruować swoje opowiadania i powieści tak, żeby te elementy były w nich wyraźnie zaznaczone.
Natomiast absolutnie nie zgadzam się, że to jest fundament, by początek i koniec były najważniejsze. Wprost przeciwnie. Takie podejście notujemy od Hitchcocka — i jego słynnego: „Film powinien zaczynać się od trzęsienia ziemi, a potem napięcie ma stale rosnąć” — czyli gdzieś od lat sześćdziesiątych XX wieku.
Przed tym panem i przed tymi ledwie sześćdziesięcioma latami mamy dwa, trzy, cztery, a może i więcej tysięcy lat — aż do niknących w mrokach dziejów początków greckiego dramatu — układu, gdzie oś jest zarysowana zupełnie inaczej. Leniwe narastanie historii, od leniwego i nic nie znaczącego początku (brak wyraźnego prologu), aż do punktu kulminacyjnego, po którym następuje rozładowanie emocji i leniwe spadanie napięcia. Wyjaśnianie i domykanie wątków, bez równie wyraźne nakreślonego epilogu (czyli słynne: „i żyli długo i szczęśliwie”).
Na świecie istnieją tysiące powieści i dziesiątki tysięcy filmów tak właśnie zbudowanych. Filmów, w których możesz spóźnić się na pierwsze dziesięć minut, bo zaczynają się leniwym wprowadzeniem, podczas którego dzieje się niewiele lub nic. Gdzie napięcie rośnie minimalnie lub wcale. Potem jest narastanie, punkt kulminacyjny i rozwiązanie akcji. Na koniec masz czasami nawet 10-15 minut leniwego filmu, gdzie pot, który wcześniej wystąpił Ci na czoło, schnie. Zaś ściśnięte pośladki powoli rozluźniają się. I gdzie, na dobrą sprawę, też mógłbyś już być poza salą kinową.
Niespójne motywy?
W opowiadaniu występuje dużo wstawek technicznych, jest wiele nazw, ciekawostek, wizji przyszłości itd. Ale niektóre się nie kleją. Z jednej strony bohater komunikuję się z systemem za pomocą myśli, a z drugiej strony rozmawia z córką i odkłada słuchawkę:
„— Dzięki tatku, jesteś kochany! Pa! — odłożyła słuchawkę”
Nie, to nie jest błąd, tylko niezauważenie (pewnie w skutek błędów konstrukcyjnych opowiadania) przesunięcia czasowego. Córka z ojcem — czyli matka Jacka z jego dziadkiem — rozmawiają, gdy ten ma 5 lat. Myślokomunikacja pojawia się „w tej bajce” trzydzieści lat później.
Czy to jest możliwe? Żeby istniały słuchawki trzydzieści lat przed komunikacją w myślach? Cóż…
Konstruując swoje historie i szczegóły techniczne w nich oraz opisując postęp naukowy zawsze stosuję zasadę „odbijania wstecz”. Odejmuję tyle, ile chciałbym dodać, i patrzę co mi wyszło. Takie „zwierciadło przyszłości w przeszłości”.
Dla tego konkretnego tekstu przeprowadziłem następujące rozważania:
- Co umożliwiają komórki w 2020 roku? Odejmij 30 lat i mamy 1990 rok. Co wtedy potrafiły telefony komórkowe? Przepaść kolosalna, choć krótkoterminowa, technologicznie rzecz ujmując.
- Telefon jako taki istnieje od… 135 lat. Przepaść długofalowa (przejście od telegrafu, przez telefon do dzisiejszych rozwiązań) jest więc długa. Pozwala mi to twierdzić, że „next generation communication„, oparte na myślach, nie nastąpi wcześniej niż w 2070-2075 roku.
I wyszło mi, co mi wyszło.
Niejednolity rozwój technologiczny!
Dlaczego słuchawkę? Czy ten świat z jednej strony generuje domy budowane z pola magnetycznego, a z drugiej strony — nadal istnieją w słuchawki? Jakby miały wglądać takie słuchawki? Gdzie by się je trzymało? Do czego podpięte by były?
Domy nie są generowane ani nie są budowane z pola, tylko są nim wzmacniane! :)
Po drugie… Nic lub niewiele by się zmieniło. Bo i czemu miałoby się zmienić? Nasze obecne telefony są mini-komputerami w naszej kieszeni, przedłużeniem naszej ręki i służą nam absolutnie do wszystkiego. Ale ich podstawowa funkcja — telefonu i telegrafu (rozmowa + SMS) — nie uległy zmianie ani przez ostatnie trzydzieści, ani nawet przez ostatnie sto trzydzieści lat.
Po 135 latach istnienia telefonu możesz przy jego pomocy zrobić absolutnie wszystko:
- grać w gry, oglądać filmy,
- uruchomić samochód, sterować domem,
- sprawdzić finanse, zapłacić rachunek za energię elektryczną,
- przeglądać Internet (który jako taki istnieje dopiero od 30-40 lat!)
- i robić wiele, wiele innych rzeczy…
Ale nadal, po tych ponad stu trzydziestu latach… przykładasz słuchawkę do ucha i używasz paszczy, gdy chcesz z kimś porozmawiać! :) Dlaczego więc miałby to wyglądać inaczej za kolejne 30-40 lat?
Bardzo poważnym błędem według mnie jest generalizowanie rozwoju ludzkości i wkładanie wszystkiego do jednego worka. Rozwój różnych dziedzin gospodarki, techniki, nauki i życia rozwija się, będzie rozwijał się i w tej wizji — rozwijał się się zupełnie niezależnie. Mało tego. W ramach jednej dziedziny gospodarki rozwój może być totalnie rozstrzelony w czasie!
Od około sześćdziesięciu lat jeździmy pociągami na poduszce magnetycznej. Natomiast samochody z rotacyjną 360-stopniową oponą — której działanie opiera się w 100% na tym samym zjawisku, na lewitacji magnetycznej — to zaledwie koncepcja z 2017 roku i ciągle pieśń odległej przyszłości.
Dlaczego? Jak to możliwe, że realizacja:
- tego samego celu (ruch, przemieszczanie się),
- w tym samym segmencie życia i gospodarki (transport),
- i — co najważniejsze — celu opartego na tej samej technologii (poduszka magnetyczna),
może być rozstrzelona w czasie o 50-70 lat?
Dlatego uważam, że to wszystko w opowiadaniu jest spójne. Jest całkiem możliwe, że po raz pierwszy użyjemy pola elektromagnetycznego jako siły nośnej jakiegoś budynku lub innej konstrukcji w czasach, gdy ciągle jeszcze będziemy przykładali słuchawkę do ucha, by porozmawiać przez telefon! :)
Ciekawym przykładem jest tu film „Powrót do przyszłości”, klasyk z lat mojego dzieciństwa.
W największym skrócie — nic, co wydarzyło się w motoryzacji w okresie 1955-1985, nie uzasadnia ani nawet nie sugeruje, że w 2015 roku samochody miałby latać. Z mojego punktu widzenia jest więc tu mocne przestrzelenie się scenarzysty. Zbyt duży i zbyt znaczny zakładany postęp ludzkości po trzydziestu latach „do przodu”, patrząc na to, co wydarzyło się przez trzydzieści lat „do tyłu”.
No, i gdy przyszedł 2015 rok to okazało się, że miałem rację! :P
Język przyszłości?
Sposób komunikacji, taki nasz codzienny… Wszystko miało by się zmienić, a język nie? Rozmowa córki z ojcem 50-10 lat temu wyglądała inaczej niż dzisiaj. Nawet nasi rodzice rozmawiali z nami inaczej niż my dziś rozmawiamy z naszymi dziećmi. Zaś u ciebie dialogi z 2075 roku są… współczesne.
Ech… licentia poetica! :)
W teorii masz oczywiście absolutną rację. Wiem, że powinni mówić w inny sposób i… nic z tym nie robię!
Opracowanie własnego języka to dziesiątki miesięcy (kilka lat) pracy wysokiej klasy językoznawcy (dobrą lekturą tutaj są artykuły o tym, jak długo powstawał język klingoński dla „Star Trek” lub ile lat Tolkien tworzył swoje języki). Opracowanie zmian w istniejącym języku na następne 20-50 lat to również prawdopodobnie kilka tygodni lub miesięcy ciężkiej pracy.
Nie mam możliwości (czasu ani umiejętności), by podjąć takie prace. Tym bardziej, że ich efektem byłby prawdopodobnie — jak słusznie zauważasz — język mało zrozumiały dla współczesnego czytelnika. Nie mam też zamiaru ośmieszyć się, wymyślając te zmiany na kolanie i zastępując miesiące wytężonej pracy specjalisty — półgodzinnym główkowaniem ignoranta.
Tak właśnie działa według mnie licentia poetica, czyli prawo autora do wrednego zmyślania i jeszcze bardziej ordynarnego ignorowania pewnych oczywistych faktów. Potrzeba tworzenia własnego języka, czy języka dostosowanego do realiów moim zdaniem rodzi się tylko w wyjątkowych sytuacjach, do których moje opowiadania nie należą.
Nie posiadam umiejętności, by zmiany te opracować samodzielnie. Nie posiadam finansów, by zlecić je jakiemuś specjaliście. A co najważniejsze — uważam, że są one absolutnie niepotrzebne. Śmieszą mnie wręcz próby (nawet u takich klasyków, jak Andrzej Sapkowski!) tworzenia nieistniejących języków „na kolanie”. Języków, które z jednej strony są sztuczne, słabo przygotowane (i niejednego językoznawcę doprowadziły do samobójstwa! :), a z drugiej strony — zupełnie niezrozumiałe dla „zwykłego” czytelnika. I wymagające przez to tłumaczenia w dialogach lub w postaci przypisów dolnych.
Takie podejście i takie założenia działają u mnie również w kontekście przeszłości i dla innych tekstów.
Mam na przykład w planach napisanie opowiadania osadzonego w dwudziestoleciu międzywojennym. I tam, w tych dolnych przypisach poniżej tekstu opowiadania, jest dokładnie takie samo wyjaśnienie, jak powyżej. Mam świadomość, że w latach dwudziestych XX wieku ludzie mówili inaczej niż obecnie. Mimo to, z premedytacją użyłem języka współczesnego.
Nie chciałem bowiem ryzykować, że potworzę językowe bzdury.
Brak detali
W opowiadaniu jest wiele opisów rzeczywistości, ale tylko w ogółach. Nie znalazłem lub przeoczyłem opisy detali. Np. trzymajmy się tych domów z pola / z polem elektromagnetycznym. Jak by to miało wyglądać? Czy bryła byłaby taka sama, jak dzisiejsze bloki tylko, że wyższa? Czy pomieszczenia, okna takie
same? Co by było inne? Tego typu pytania się rodzą…
Rodzą się i powinny się rodzić! :)
To, że je zadajesz, oznacza, że osiągnąłem swój cel. Nigdy nie chciałem pisać tekstów, które wyjaśniają wszystko. Wprost przeciwnie — uważam, że już w tym tekście wyjaśniam za wiele detali. Bo gdzie pole dla wyobraźni czytelnika? Gdzie obszar różnej / innej interpretacji przez różnych czytelników? W moim zamyśle powinieneś zadawać takie pytania. I sam sobie na nie odpowiedzieć. Gdybym wyłożył całą kawę na ławę, to zepsułbym zabawę.
Według mnie, dobry autor powinien wyłożyć jak najwięcej szczegółów opowiedzianej historii, żeby nie pozostawić czytelnika z uczuciem niedopowiedzenia. Trzeba być naprawdę świetnym pisarzem, by takie niedopowiedzenia stworzyć świadomie tak, by nie były irytujące dla czytelnika. Ciągle bardzo daleko mi do tego, co widać po tym tekście. Tyle jednak, jeśli chodzi o szczegóły historii. Natomiast jeśli chodzi o otaczający świat, to dobry autor powinien go jedynie zarysować. Właśnie po to, by było miejsce na wyobraźnię czytelnika.
Co do Twoich pytań. Gdy osobiście ubieram czapeczkę „czytelnik” to według mnie owe budynki są identyczne jak nasze współczesne. Zastosowanie lekkich materiałów kompozytowych i integrującego całość pola elektromagnetycznego pozwala na budowanie ich na setki pięter. Oraz na „bajery” takie, jak przesuwanie ścian, rekompozycję wnętrz, czy sztuczne okna. Ale pod względem bryły są to zwykłe klocki, jak współczesne. Żadnej ekstrawagancji, żadnych wystających wszędzie kabli i niedokończonych fragmentów budowli, jak w technokratycznych wizjach typu cyberpunk. Żadnych „metalicznych wymiotów szalonego konstruktora”. Smukłość aż piszczy.
Ale to ja, w mojej czapeczce „czytelnik”. Twoja wizja i interpretacja może i powinna być zupełnie inna.
Angielskie imiona i nazwiska
Dlaczego? Czy to coś ma sugerować? Osadzenie w jakieś przestrzeni? Kontekście? Dlaczego Jack, Michael a nie Kuba i Michał?
Bo… tak! :) Takie mi się takie podobały i już. Niczego to nie sugeruje i nie ma niczego dowodzić. Taki miałem zamysł — szczerze mówiąc, poświęciłem na to zagadnienie całe pół minuty; imiona bohaterów i nazwy miejsc zwykle „same wskakują mi do głowy”, gdy „projektuję” daną historię — i tak to napisałem.
Równie dobrze można pytać, czemu historia dzieje się w Greater London, Mega Seattle, a nie w Super Krakowie, czy Hiperwarszawie? :) Odpowiedź ta sama: Bo, tak. No hidden catch, no strings attached :)
Tylko się nie obraź! :)
Dobra! Chyba się rozpędziłem… Przeczytaj i daj znać, jak to odbierasz. Mam nadzieję, że się nie obrazisz. Pozdrawiam i trzymam kciuki za kolejne teksty.
Dzięki! Nie, wcale się nie zapędziłeś! To ja popłynąłem, lejąc wodę w odpowiedzi… :)
Tu wracamy do tematu z początku. Nie tylko się nie obrażę (ani teraz, ani nigdy) ale wprost przeciwnie — wielkie dzięki, dozgonnie jestem Ci za to wdzięczny, za tak szczegółowe zmasakrowanie mojego opowiadania i dostarczenie tylu istotnych uwag.